Sen starego kota

Znajduję się w uprzywilejowanej sytuacji streszczania kocich snów – na zachodnim pograniczu wszyscy jesteśmy pomyleni.

Sen starego kota
Image by Nile from Pixabay

Widzieliście kiedyś, jak kot zapada w sen? Nietrudno natrafić na ten obrazek malowany na zapiecku, na starym kocu, na parapecie w słońcu – szarozielone ślepia zwężają się, ogarnia je puchata, włochata powieka, ciało staje się przemilnie kłębkowate. Kot już śpi.

Ale czy widzieliście kiedyś sen kota?

Możecie odpowiedzieć tylko, że widzieliście, jak przez sen macha wściekle ogonem, przebiera łapkami, pędząc w wyimaginowanym biegu, a nawet, jak znienacka wysuwa pazury, by pochwycić w nie widmową mysz.

Ale to nie jest sen kota.

Znajduję się w uprzywilejowanej sytuacji streszczania kocich snów – na zachodnim pograniczu wszyscy jesteśmy pomyleni. Wielu z nas ma dziwne upodobania kulinarne, większość wątroby ze stali, a niektórzy wylegitymować się mogą jeszcze innymi zdolnościami. Jest tu człowiek, który udaje perkoza i nawet w zimowe dni nurkuje do pobliskiego jeziora po świeże ryby, by zjeść je w wodzie razem z główką, jest tu człowiek, który upodobał sobie łażenie po dachu kościoła i straszenie kawek, i gawronów zażywających tam nie do końca zasłużonego odpoczynku, jest tu człowiek, który jąka się tylko we wtorki i taki, który chodzi po wodzie tylko w nów, bo wtedy nikt go nie widzi. Ja zaś czytam w kocich snach, bo są ciekawsze niż moje.

Spytacie pewnie, jak do tego doszedłem, jak długie szkolenia z transcendencji, medytacji i lewitacji musiałem przejść, by osiągnąć tak wspaniałą umiejętność. Zmartwię was – jestem samoukiem. Po prostu pewnego dnia, kiedy byłem jeszcze mały, zapatrzyłem się w główkę niewinnego, białego kociątka, które spało i spało, aż płuca pod futerkiem przestały tłoczyć powietrze w małe ciałko. Nikomu o tym nie mówiłem, ale teraz jestem przekonany, że to był urok. Od tamtej pory żaden koci sen nie może się przede mną ukryć – ilekroć widzę śpiącego kota, przed oczami pojawia mi się film, taki jak w kinie, tylko w dziwnych kolorach. Na początku nieźle się tego bałem i omijałem szerokim łukiem każdego kota, który tylko pojawił się w zasięgu mojego wzroku, doganiając w mojej gorliwości najbardziej przesądnych, ale z biegiem lat przyzwyczaiłem się, a nawet zacząłem czerpać z tego przyjemność. Koty śpią przecież tak długo, a za film w kinie trzeba zapłacić i jest krótszy. Zacząłem na koty polować. Przygarniałem przybłędy, urządzałem im budki w moim ogródku i sadziłem wokół nich kocimiętkę, by jej zapach prowokował koty do ciekawszych snów. W każdej budce zrobiłem szybkę, bym mógł mieć na nie dobry widok. Kiedy nachodziła mnie ochota na czyiś sen, a jeden z kotów właśnie ucinał sobie drzemkę, przysuwałem sobie do budki stary fotel wymoszczony poduchami i patrzyłem. Stałem się koneserem kocich snów.

Niektóre były banalne, muszę przyznać. Polowanie na ptaszka, myszkę niosło w sobie pewną dozę niepewności, napięcia nerwów, lecz oryginalne nie było. Bywały sny sielankowe – roztaczała się wtedy przede mną łączka, a nad moją… przepraszam, kocią głową latały kolorowe motylki. Czułem wtedy sytość we włochatym brzuchu i ciepło na grzbiecie, wyciągałem leniwie pazury i wygrzewałem się w wonnej trawie, nie myśląc o domowych obowiązkach, zapominając o przyciasnej obróżce. Ogarniała mnie wtedy krzepiące poczucie bezpieczeństwa, lecz i te sny nie niosły w sobie tego, o co mi najbardziej chodziło. Bo najciekawsze były sny o ludziach.

Raczej nie o tych, których znałem – widzę ich dostatecznie dużo, kiedy idę do sklepu, czy nad jezioro, więc ich życie prywatne mnie nie interesuje. Niestety, trudno natrafić na taki koci sen, który byłby o ludziach, których nie znam, więc czasem jeżdżę do innych miasteczek, żeby popatrzeć na inne koty. Niekiedy udaje mi się nawet znaleźć przed hyclem jakiegoś bezdomnego i chwilę z nim pobyć. Właśnie tak wszedłem w posiadanie snu starego kota.

Pewnego wiosennego dnia, kiedy miałem dla siebie więcej czasu niż zazwyczaj, wyciągnąłem z szopy rower i pojechałem do B., wioski odległej od mojego miasteczka o jakieś pół godziny wolnej jazdy. Wolnej dlatego, że się nie śpieszyłem, bo nie miałem po co, to, co ma nadejść i tak nadejdzie. Jechałem sobie więc, gwiżdżąc sobie jakąś piosenkę z radia i wróżąc przyszłość z kłębków chmur. Mijałem rozkwitłe łąki, pachnące rosą lasy i myślałem sobie o tym, że świat jest piękny, a nawet zachodnie pogranicze ma w sobie coś ładnego i łaskoczącego w dołku. Gdybym umiał pisać wiersze, coś bym o tym napisał, ale umiem tylko opowiadać kocie sny, więc nie napiszę nic o tym, jak mi wtedy było przyjemnie. W pewnym momencie tak zachciało mi się zatrzymać na polu i poleżeć pod miedzą, że prawie bym się zatrzymał, ale coś mnie tknęło w środku i pojechałem dalej. Chyba wtedy pomyślałem sobie, że trzeba raz zaczęte sprawy kończyć, a nie przerywać w połowie.

Tak więc dotarłem do B. Pustawo tam było, wszyscy mieszkańcy siedzieli najwyraźniej w domach mimo pięknej pogody i oglądali jakieś tam programy w telewizji. Przed niskimi domkami rosły sobie samosiejki malw i wszystko byłoby śliczne, gdyby nie dziwny smutek, który razem z kurzem unosił się nad ulicami. Ten smutek mnie zasmucił, bo mniej tu czułem wiosnę. Kilka psów wylegiwało się na ulicy i gdy przejeżdżałem, podniosły łby, węsząc kota, którego przecież nie było, bo byłem tylko ja. Przejechałem na drugi koniec wioski i zsiadłem z roweru, by usiąść sobie na zwalonym pniu, na krawędzi lasu i popatrzeć sobie na wioskę. Między nami mówiąc, nie chciało mi się tu zostać, ale zmęczyłem się nieco i chyba świeże powietrze uderzyło mi nieco do głowy, bo serce biło mi szybko i czułem się jak na łódce podczas silnego wiatru. Odpoczywałem więc i liczyłem mrówki pod butami, gdy usłyszałem za plecami szelest. Odwróciłem się szybko i wlepiłem oczy w krzak, w którym drgały jeszcze drobno ulistnione gałązki, a wraz z nimi drgało czarne futerko na czyimś sporym grzbiecie. Nie ruszyłem się ani o jotę, by nie speszyć owej istoty. Cichaliśmy tak chwilę naprzeciw siebie, a on w końcu wyszedł i okazał się kotem. Kocurem w zasadzie, dużym, sędziwym, o czarnym futrze, które nie było jednak przerzedzone, lecz lśniło bujnie białymi włoskami w wiosennym słońcu. Ogon trzymał uważnie, dyrygując delikatnie jego końcówką, ostrożnie stawiał kształtne łapki. Spojrzał ku mnie, a oczy miał mądre, nieco znużone i zielone, uszy skierował w moją stronę.

Pozdrowiłem go uprzejmie, a on podszedł do mnie i trącił lekko nosem, jakby upewniając się co do mojego bycia. Nie łasił się, przymilność nie była widocznie w jego naturze. Okręcił się wokół siebie ze dwa razy i ułożył się na trawie nieopodal mojego roweru, wciąż jednak patrząc na mnie.

– Masz coś mi do pokazania? – przerwałem ciszę pytaniem.

Kot nie uniósł głowy, lecz przymknął ślepia i rozluźnił mięśnie. Szykował się do snu, więc życzyłem mu dobrej nocy – dla kotów noc jest dniem, a dzień jest nocą, to powszechnie znana prawda. Czekałem cierpliwie, a bóle głowy mi przeszły. Ten sen pojawił się powoli, niemal niezauważenie, bo rozpoczął się od lasu, w którym właśnie się znajdowaliśmy.

Czułem miękki i wilgotny od porannej rosy mech pod łapkami, o moje wąsy uderzały młode wiechcie trawy. Szedłem do domu z nocnych wojaży, bo zmęczyło mnie już polowanie. Byłem syty, lecz niewyspany, a wiedziałem, że mój przyjaciel jeszcze wkłada drwa do tej wielkiej bryły gliny, w której mieszka ogień i ciepło, które osuszy moje wilgotne futro, więc szedłem spiesznie. Mijałem olbrzymie, powolne chrząszcze, których migotliwy pancerz zachęcał do zabawy, lecz pozostałem niewzruszony ich widokiem. Sójka zaskrzeczała nad moją głową, kos zaświstał przerażony – ich nie tykałem dzisiaj, nie zwracałem na nie uwagi, więc ucichły po chwili i w lesie zapanowała miła cisza, w której lepiej słyszeć mogłem swoje łapy i szelest trawy ocierającej się o futro. Znajdowałem się już na skraju lasu i od dawna czułem krzepiący zapach dymu zmieszany z wonią jedzenia, więc przyspieszyłem jeszcze, bo ujrzałem białe plamy, które oznaczały bliskość domów. Nagle do moich nozdrzy dotarł dziwny zapach od ziemi. Stanąłem jak wryty i spojrzałem pod łapy. Kilka susów ode mnie leżało jego źródło – woniejąco metalowo krążek, na którym czułem zapach brudnej, ludzkiej ręki i świeżo rozkopaną glebę przemieszaną z mchem i grzybnią maślaka. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć tego zapachu. Był on złowrogi dziwacznym połączeniem człowieka, nieczłowieka i lasu. Zjeżyłem się, prychnąłem, by pozbyć się go i ominąłem to coś szerokim łukiem. Zły, że musiałem nadłożyć drogi, pokłusowałem piaszczystą drogą między domami ku mojemu przyjacielowi. O tej porze zazwyczaj był na zewnątrz i rozkopywał ziemię wokół kwiatów albo u pszczół, które z daleka buczały przyjemnie, a z bliska kłuły bezlitośnie, lecz dzisiaj wyczułem go w domu mimo, że słońce grzało właśnie tak, by ludzie i koty mogli razem wygrzewać po zimie swoje kości. Nikogo nie spotkałem, choć o tej porze ludzie nosili w kankach mleko i niekiedy dostawałem od nich kilka kropel. Drewno odgrodziło mi drogę do wejścia, więc skrobnąłem w nie pazurem i zamiauczałem ponaglająco. Drewno odchyliło się delikatnie i wślizgnąłem się w powstałą szparę, a ręce mojego przyjaciela zmierzwiły mi futro.

– Gdzie się podziewałeś, Mefisto, Mefisto mój mały?

Jego głos był cieplejszy od tej bryły gliny, na którą właśnie chciałem wejść. Chyba tak naprawdę biegłem do jego dłoni i do jego głosu. Podniósł mnie, usiadł i położył mnie sobie na kolanach.

– Tak się bałem, tak się bałem, nawet nie wiesz Mefisto, jak bardzo – szeptał, drapiąc mnie za uchem.

Zawsze, gdy go słuchałem, gardło ściskało mi się w mruczenie. Rozluźniłem mięśnie i pozwoliłem, by moje ciało wypełniło całą przestrzeń jego ud. Był spięty, drżały mu nogi, co zaniepokoiło mnie, ale po chwili mojego mruczenia napięcie opadło z niego nieco.

– Mefisto, Mefisto… – szeptał nieprzerwanie, a na grzbiet spadła mi nagle mała kropelka.

Obróciłem ku niemu głowę, by spojrzeć na jego twarz. Miał czerwone oczy i było mu smutno. Wziął mnie z kolan i przytulił do piersi, a ja wsparłem się łapkami o jego ramiona.

– Jak dobrze, że ty tego nie rozumiesz.

Jego serce biło tak szybko, jak serce młodego ptaka. Oddychał ciężko i głośno. Siedzieliśmy tak chwilę, po czym puścił mnie, a ja wskoczyłem na bryłę gliny, śledząc jednocześnie spod wpółprzymkniętych powiek, co robi mój przyjaciel. Musiałem zastać go w porze porannego posiłku, bo przed sobą miał kawałek tego, co zazwyczaj tak ładnie pachnie zbożem, ale dzisiaj woniało dość nieświeżo i trochę miodu do tego. Mleka nie było. Teraz, kiedy już nie siedziałem na jego kolanach, mój przyjaciel wziął jedzenie do ust i zaczął je powoli przeżuwać, a jego brzuchem wstrząsały lekkie drgawki, jakby zbierało mu się na wymioty. Senność opuściła mnie i zeskoczyłem z góry, żeby usiąść koło niego i pobyć z nim trochę. Wziął mnie znowu na kolana i siedzieliśmy razem tak długo, że w końcu zamknąłem oczy, a mój przyjaciel zaczął oddychać głęboko i równo. Obudziłem się po zmierzchu. Leżałem na swoim legowisku, a on kręcił się przy ogniu, wkładając do niego coś o zapachu rybka. Wstałem i podszedłem, by się upewnić. Tak, to była rybka, dosyć mała i chuda, już gorąca i gotowa do tego, by mój przyjaciel mógł ją zjeść. Zdjął ją z ognia i podzielił na dwie części, które przełożył do dwóch osobnych misek. Do obu dołożył po garści kaszy i jedną z nich postawił przed sobą, a drugą przede mną.

– Jedz, Mefisto, pewnie jesteś głodny – zachęcał mnie, przysuwając miskę pod mój nos i zjadając na pokaz trochę ze swojej. – Podzielimy się tym i starczy dla obu.

Nie tknąłem swojej porcji, choć od ostatniej myszy minął cały dzień. Mój przyjaciel był tak wychudły, a ja mogłem coś dla siebie upolować. Miauknąłem i przysunąłem ku niemu miskę, trącając ją nosem.

– No, jedz, jedz tak, jak ja – mówił i zjadał tą trochę, co miał w misce, malutkimi kąskami. – Przyda się to nam.

Miauknąłem głośniej i dosunąłem moją miskę do jego miski tak, że jedna szczęknęła o drugą, po czym zeskoczyłem ze stołu i drapnąłem w drewno przy wejściu. Zrozumiał. Uchylił mi je, a ja pokłusowałem do lasu, by coś dla siebie upolować.

Nie szło mi tej nocy. Myszy pochowały się w norkach, a ptaki przeniosły się na wyższe gałęzie. W końcu udało mi się zdybać kilka chrząszczy, które zjadłem z niesmakiem. Noc stała się bardzo ciemna i mój przyjaciel pewnie już spał, ale wtem poczułem, że powinienem do niego wrócić, choćbym miał go moim drapaniem obudzić. Biegłem dość szybko, nie zwracając już większej uwagi na hałas, który czyniłem, bo i tak nie miałem kogo spłoszyć. Nagle poczułem pod łapkami wibracje ziemi, tętent racic. Przypadłem do mchu, by biegnący w moją stronę jeleń mógł mnie bezpiecznie minąć. Rozdął szeroko chrapy i biegł, nie pilnując drogi, a wibracje ziemi nie skończyły się na nim. Kiedy minęły mnie już łanie, sarny i kozły, podjąłem swój bieg, bieg w odwrotnym kierunku. Serce ścisnęło mi się ze strachu, ale musiałem przecież dotrzeć do mojego przyjaciela, który pewnie boi się w domu i który na mnie czeka.

Dotarłem do granicy lasu, gdy od drugiej strony skupiska domów posłyszałem huk tak wielki, że podskoczyłem zjeżony. Huk powtórzył się, raz i raz, i jeszcze raz, i nie kończył się, a drewna przy wejściu do domów otworzyły się i wybiegli z nich ludzie, a krzyczeli z tak wielkim strachem, że rozpłaszczyłem się na ziemi, niezdolny do uczynienia choćby jednego susa. Z oddali usłyszałem inny krzyk – krzyk pełen okrucieństwa i radości łowców, zmieszany z hukami i swędem gryzącego w nozdrza dymu, zupełnie innego niż ten, który wąchałem do tej pory. Pierwsi ludzie minęli mnie, potykając się w niedbale założonych ochronach na stopy, drżąc z zimna, o wiele za lekko odziani. Biegli tą samą drogą, którą dziś wróciłem, tą węższą i pełną wystających korzeni i wykrotów, o które zahaczali i wywracali się. Poczułem zapach krwi. To było dla mnie jak sygnał i pobiegłem dalej, mijając kolejnych przerażonych ludzi. Mój przyjaciel, mój przyjaciel był zagrożony, musiałem mu pomóc.

Wyczułem go, usłyszałem jego świszczący oddech. Nie skręcił w tę drogę, w którą skręcili inni, musiałem nadrabiać. Miauknąłem głośno, ale mnie nie usłyszał i wtedy przypomniałem sobie o tym strasznym krążku. Z tyłu czułem już brudną woń prześladowców, słyszałem ich śmiech i krzyk, miałem tylko chwilę, tylko jedną chwilę. Widziałem plecy mojego przyjaciela, ziemia trzęsła się po jego nogami, za chwilę minie ten krążek i stanie się coś strasznego, nie mogłem już mu zabiec drogi, więc skoczyłem na niego z boku. Potknął się o korzeń i przewrócił, bo zebrałem wszystkie siły, a on był słaby. Nagle nad grzbietem świsnęło mi coś ognistego i osmaliło futerko, a mój przyjaciel krzyknął z bólu, jego krzyk zagłuszony został przez okropny huk. Podniósł się, trzymając mnie w ramionach i próbował biec dalej, ale kulał. Poczułem coś lepkiego na skórze, a zapach krwi wypełnił moje nozdrza. Zwalniał krok po kroku mimo, że pościg się zbliżał. Ciążyłem mu, ale nie chciał mnie puścić. Miauknąłem mu wprost do ucha i drapnąłem z całej siły. Postawił mnie na ziemi i spojrzał mi w oczy.

– Mefisto, ja wrócę po ciebie, ja wrócę – pogłaskał mnie i łzy napłynęły mu do oczu.

Otarłem się ostatni raz o jego nogi i zniknąłem w krzakach, by nie zatrzymywał się dłużej na ścieżce. Prześladowcy pognali za większą grupą. On uciekał sam.

I znów dzień. Znów moje futerko głaskane jest przez słońce. Czekam na niego i śpię, i śpię, i… Budzę się.

Kocur przeciągnął się, wysuwając pazury, a ja siedziałem na powalonym drzewie i serce biło mi jak szalone, bo coś mi się przypomniało. Miałem wtedy kilka lat i bawiłem się na gruzowisku nieopodal mojego miasteczka. Ledwie tam z rodzicami przyjechałem, więc nie miałem jeszcze żadnych kolegów i musiałem sam sobie radzić, kiedy mama i tata sprzątali w naszym nowym obejściu. Zbierałem się właśnie do odejścia, kiedy zza fragmentów zburzonego muru wyłoniła się sylwetka wychudzonego mężczyzny w obdartym ubraniu. Wyglądał, jakby nie widział domostwa i ciepłej izby od miesięcy, był niewyobrażalnie brudny i zarośnięty. Z jakiegoś powodu nie uciekłem mimo, że wzbudził odrazę we mnie, w małym chłopcu. Zbliżał się powoli, kulejąc i gestykulując ręką, próbując pokazać, że jest niegroźny, bo jego mowy nie rozumiałem. Podszedłem do niego, bo chciałem mu pomóc, bo tak marnie wyglądał, bo zrobiło mi się go żal i bo tak mocno przyciskał drugą rękę tam, gdzie ludzie mają serce. Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, zwędziłem dwie kromki chleba, więc dałem je mężczyźnie, a on ujął delikatnie jedną z nich i począł skubać ją powoli. Przysiedliśmy razem na desce, która kiedyś tworzyła kawałek drewnianej podłogi i milczeliśmy razem. Gdy skończył pierwszą kromkę, przykucnął na piasku i wciąż trzymając się za serce, narysował coś, co wyglądało jak mapa, którą znałem z książki. Zrozumiałem, o co mu chodzi, więc podałem nazwę miasteczka w swoim języku i spróbowałem umieścić ją na mapie. Skinął głową – osiągnęliśmy porozumienie, a słowo „granica” brzmiało jakimś cudem podobnie. Wskazałem kierunek ręką, a on podziękował uśmiechem. Wstałem i chciałem odejść, gdy zatrzymał mnie, chwytając delikatnie za dłoń. Spojrzałem na niego zdziwionym wzrokiem, a on sięgnął za pazuchę tam, gdzie do tej pory trzymał rękę. Wyciągnął spod poplamionej kurtki mały, trzęsący się kłębek i podał mi go. Kłębek okazał się małym, białym kociątkiem, chudym i niedożywionym, miauczącym z głodu. Zapewne znalazł go gdzieś i nie chciał zostawić na pewną śmierć, więc wziął go ze sobą. Przytuliłem kociaka i pogłaskałem go, a on zaczął mruczeć.

Mężczyzna spojrzał na mnie i przymknął oczy z zadowoleniem, po czym odwrócił się i zniknął tak, jak przyszedł.

Zdążyłem jeszcze kotka napoić mlekiem i położyć na kocyku. Patrzyłem, jak jego drobne ciałko przestaje się trząść i zasypia snem bez oddechu. Jego biała dusza zawinęła ogonkiem i podreptała w nieznane, na zawsze.

Podszedłem do czarnego kocura i pogłaskałem go lekko. Odwrócił się ku mnie i zamruczał cicho.

– Dziękuję – szepnąłem i chciałem skłonić go, by wskoczył na koszyk roweru, lecz nie chciał tego uczynić, więc pożegnałem się z nim i odjechałem.

Kilka tygodni później w miasteczku dowiedziałem się, że do B. przyjechał ktoś zza zachodniej granicy. Mimo robionych mu trudności uparł się, żeby do nas przybyć i wybrał się na spacer do lasu.

– Ty pewnie uwierzysz, bo sam masz niezłego kota – zaśmiał się mój sąsiad. – Ten dureń wyszedł z lasu, trzymając w ramionach wielkiego, starego kocura. Nie zatrzymał się nawet na noc, tylko od razu pojechał z nim tam, gdzie te diabły teraz mieszkają. Niezła heca, co?

Nie odpowiedziałem mu ani słowem. Poszedłem do siebie i rozpłakałem się, bo słońce świeciło na niebie, a w człowieku mieszka też dobro.

Inne opowiadania Matyldy,

bardzo polecam.

“Zemsta wydawcy” - opowiadanie Matyldy Paszkiewicz
Kiedyś rozpierała mnie zawiść, za gardło trzymała mnie chora ambicja, a żądza sukcesu kłuła moje ego każdego dnia. Patrzyłem z zazdrością na wspaniałe wyniki kolegów po fachu, którzy przyciągali do swych wydawnictw najlepiej sprzedających się pisarzy, zdobywali prawa do najgorętszych zagranicznych p…
Gdzie twoje gniazdo Johnie Lennonie?
opowiadanie autorstwa Matyldy PaszkiewiczNie pragnąłem kłopotów. Co więcej, nie chciałem mieć z nimi nic do czynienia. Jeden kłopot to nie kłopot, ale wiem z doświadczenia, że te dranie nie lubią samotności i włóczą się watahami po świecie, żeby w końcu dopaść kogoś tak mało ważnego jak ja.