Pracować krócej a nie mniej. Co mówią badania o krótszym czasie pracy?

Pracować krócej a nie mniej. Co mówią badania o krótszym czasie pracy?

Pracować krócej a nie mniej. Co mówią badania o krótszym czasie pracy?
Photo by Alex Lion on Unsplash

Gdy poszukacie w sieci rysunku pierwszego samochodu, jaki kiedykolwiek stworzono, to zauważycie, że jest on zbudowany na bazie powozu, z którego usunięto dyszel. Pierwszy samochód nie tylko wyglądał, jak powóz, ale tak też się nazywał. Mówiło się o nim po prostu „powóz bezkonny”. W słowniku ówczesnych ludzi nie było słowa „samochód”, „das Auto” czy „a car”, więc opisali to co widzieli używając analogii znanych im rzeczy. Oczywiście wraz z upływem czasu termin powóz bezkonny przestał być używany. Dzisiaj byłby on wręcz śmieszny. Wyobraźcie sobie te poranne sceny: „Kochanie gdzie położyłaś kluczyki do naszego powozu bezkonnego?” albo doniesienia medialne: „jadący z dużą prędkością powóz bezkonny uderzył z impetem w barierkę, na szczęście kierowcy, a może raczej woźnicy, nic się nie stało”.

Historia nazewnictwa pierwszego samochodu to typowy przykład heurystyki „status quo” tj. sytuacji w której ludzie natrafiają na coś nowego, ale starają się to opisać poprzez analogię do  tego, co jest im znane. Heurystyka status quo, ma miejsce również wtedy, gdy wolimy by było po staremu, choć do końca nie wiemy dlaczego. Ba, my nawet nie wiemy, dlaczego jest jak jest.

Nauka i praktyka dostarczają nam coraz więcej dowodów na to, że prawdopodobnie w pułapkę status quo wpadamy, gdy chodzi o nasz czas pracy. Pracodawcy, rządzący, a także niektórzy ekonomiści wyraźnie ujawniają lęk przed zmianą i tym co nieznane.  Nieważne przy tym jest to, że mamy coraz liczniejsze dowody naukowe przemawiające za skróceniem czasu pracy. Pokutuje u nas pogląd, że powinniśmy pracować 40 godzin, a gwarancją poprawnego wykonania większej liczby zadań, jest przeznaczenie na nie więcej czasu. Prawdziwe błędne koło w powozie bezkonnym.

Zacznę od przykładu z życia. W jednej ze szkół średnich w dużym mieście, wyniki matur z roku na rok były gorsze. Odsetek absolwentów, którzy dostawali się na wybrane uniwersytety malał. Szkoła traciła w rankingach. By temu zaradzić, dyrekcja posunęła się do tego, by zwiększyć liczbę godzin przedmiotów, z których uczniowie zdają matury. W efekcie nastolatki spędzały w klasach blisko 40 godzin tygodniowo. Dodajmy do tego czas potrzebny na dojazd do szkoły i, oczywiście, a jakże, koniecznie zadania domowe, a będziemy mieli do czynienia z kimś, komu należy się dodatkowe wynagrodzenie za pracę w nadgodzinach. Ale przecież to wszystko tylko z myślą o dobru młodzieży. No bo więcej musi oznaczać lepiej. Więcej godzin matematyki, polskiego, historii, na pewno przełoży się na lepsze wyniki. Jestem pewien, że nie tylko mi zapala się lampka ostrzegawcza. Prawda?

Jeżeli choć trochę podzielacie moje obawy, co do skuteczności metod opartych na zasiedzeniu w ławkach, na wiedzę i umiejętności zdobywane przez  uczniów, to czas byśmy się przenieśli na rynek pracy.

Z jednej strony wykonywanie pracy zawodowej oznacza, że oddajemy nasz czas naszym pracodawcom. Z drugiej „mieć czas” oznacza możliwości robienia rzeczy innych niż wymagane do przeżycia, obowiązkowych, koniecznych. W tym miejscu ujawnia się pole konfliktu. Pracodawców interesuje ilość czasu, jaką pracownik przeznaczy na pracę. Pracownicy z kolei pożądają zwykle tego, co wolne od przymusu. No i mamy jabłko niezgody.

A gdyby tak się okazało, że pracodawca zyskuje, gdy zyskują pracownicy?

Trudne do przyjęcia? Przecież  yin oznacza mniej yang. Przecież wlewając wodę do szklanki wypieramy z niej powietrze. To pierwotna i niezmienna logika natury, która jednak odnosi się do przyglądania się różnym zjawiskom, ale tylko w jednym wymiarze.  Gdy jednak myślimy o pracy mamy tych wymiarów więcej. Dwa z nich wydają się kluczowe dla naszej dyskusji: ilość czasu i efektywność pracy.

W końcu nie chodzi o to, by pracownik odbił kartę o 9 a potem o 17. Ważne jest by czas pomiędzy odbijaniem karty przy wejściu i wyjściu wykorzystywał produktywnie i zgodnie z celami pracodawcy. To ostatnie zdanie często jest wymazywane ze świadomości decydentów. Uznają oni, że z punktu widzenia interesu firmy im więcej godzin pracy tym lepiej (szczególnie, gdy nie płaci się za nadgodziny).  To przecież proste: pracownik, który będzie pracował dwadzieścia godzin tygodniowo wykona mniej zadań niż ktoś, kto pracuje czterdzieści.

Proste wytłumaczenia mają tę zaletę, że są … proste. A przy tym brzmią przekonująco. Ich słuszność nie podlega dyskusji, jest niepodważalna. To ważne dla wszystkich, którzy unikają niepewności.

Tymczasem, gdy chodzi o zachowania ludzi, „proste i jednoznaczne” rzadko bywa prawdziwe. Zasada im więcej godzin pracownik ma zapisane w kontrakcie tym więcej korzyści przyniesie firmie, często zwyczajnie nie działa. Dzieje się tak przynajmniej z trzech powodów. Okazuje się bowiem, że im więcej czasu pracownicy muszą spędzać w pracy tym częściej:

- zajmują się nieistotnymi rzeczami ,

- nie przychodzą do pracy;

- odchodzą z pracy – co wymusza rotację personelu.

Zacznijmy od robienia czegoś, co nie możemy opisać jako „produktywne wykorzystanie czasu pracy pracownika” a co w skrócie można zamknąć w dwóch słowach: „marnotrawienie czasu”. Jeżeli myśleliście, że w tym miejscu napiszę o serfowaniu w sieci, robieniu zakupów on-line, czy czytaniu blogów to muszę was rozczarować. Odwołam się do czegoś o czym już kiedyś pisałem, a co wraca niczym zima zaskakująca drogowców. Prawo Parkinsona mówi, że relacja pomiędzy tym, co ma zostać zrobione, a czasem, który jest do tego potrzebne jest co najwyżej słaba. Dzieje się tak ponieważ mając więcej czasu do dyspozycji, marnotrawimy go na rozdmuchiwanie mało istotnych kwestii, skupiamy się na rzeczach marginalnych, odchodzimy od sedna. To dlatego, nierzadko zdarza się, że mając dużo czasu nie jesteśmy w stanie ukończyć projektu, który w innych okolicznościach robiliśmy w krótszym czasie.

Obok Prawa Parkinsona innym wytłumaczeniem tego, że osoby mające 40-godzinny tydzień pracy mogą ostatecznie pracować mniej niż ci, z umową na 30 godzin, są różnice w liczbie dni nieobecności spowodowanych chorobą. W największym, póki co, badaniu efektów redukcji czasu pracy, w którym uczestniczyło 61 brytyjskich przedsiębiorstw, wszyscy pracownicy przez pół roku spędzali w pracy o 20% mniej. Najczęściej oznaczało to po prostu dodatkowy dzień wolny w ciągu tygodnia. Po 6 miesiącach odsetek osób wskazujących na wypalenie pracą zmalał o 71%. O niemal 40% zmalała liczba osób doświadczających stresu w pracy. A co najważniejsze pracownicy rzadziej korzystali ze zwolnień chorobowych (tu odnotowano spadek o 65%) i rzadziej odchodzili z pracy (spadek o 57%). Szczególnie te dwa ostatnie wyniki są dla nas istotne: mniejsza absencja w pracy automatycznie łagodzi efekty skrócenia czasu pracy. Ludzie pracują zamiast być na chorobowym. A z kolei spadek zmienności personelu oznacza, że pracodawcy nie tracą czasu, pieniędzy i energii na poszukiwanie i szkolenie nowych pracowników. Rzadziej też mają wakaty, które muszą wypełnić.

Podobne wnioski wyciągają autorzy innych badań choćby tych z Texas A&M School of Public Health. Wskazują oni, że osoby pracujące na komputerach stają się zdecydowanie mniej produktywne pod koniec ośmiogodzinnego dnia pracy, a szczególnie niski poziom produktywności obserwowano w piątkowe popołudnie. Uczestnicy trwającego dwa lata badania, w którym do gromadzenia danych  wykorzystywano aplikację zainstalowaną na komputerach pracowników pewnej firmy, popołudniami pisali wolniej, popełniali więcej błędów, rzadziej używali myszki. Ogółem korzystanie z komputera malało każdego popołudnia, a zwłaszcza w piątki.

Badań mówiących o tym, jak skrócenie czasu pracy przyczynia się do efektywności jest znacznie więcej. Redukcja godzin zwiększyła  produktywność departamentów rządu jego Królewskiej Mości Króla Karola, pracowników Microsoft czy japońskich firm. Dobrze dzieje się też w Islandii, gdzie około 86% wszystkich pracowników skróciła tydzień pracy z 40 do 35 godzin (bez zmiany wynagrodzenia). W opublikowany w 2021 roku raporcie: Going Public: Iceland’s Journey to a Shorter Working Week; wskazuje się, że pracownicy byli mniej zestresowani, czuli się lepiej, mniej chorowali, byli bardziej energiczni.

Dlaczego więc tak trudno nam to zmienić? Tłumaczenie często jest banalne: „bo tak było zawsze”. Bo tyle pracowali nasi dziadkowie i nasze babcie. Bo ktoś kiedyś uznał, że ludzie tyle powinni pracować. Zostawmy więc tak jak jest. Niewielu dziś pamięta, że historia czterdziesto-godzinnego czasu pracy sięga początków XIX wieku, kiedy to Robert Owen – walijski fabrykant – sformułował słynne hasło: „osiem godzin pracy, osiem godzin odpoczynku, osiem godzin snu”. Zdanie to pojawiało się podczas manifestacji robotniczych, protestów i strajków. Zajęło nam niemal sto lat, zanim  pod hasłem ośmiogodzinnego dnia pracy podpisali się ważni politycy, ale kluczową okazała być się reakcja Henry’ego Forda, który w 1914 roku skrócił dzień pracy w swoich fabrykach z dziewięciu do ośmiu godzin dziennie, a potem, w roku 1926 tydzień pracy z 48 do 40 godzin.

Gdy pojawiły się pierwsze postulaty związkowców robotnicy w fabrykach pracowali 80 a nawet 90 godzin tygodniowo. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo nierealne wydawało się przejście na 8 godzin dziennie, a potem na 40 godzin tygodniowo. Dzisiaj pomysły na redukcję czasu pracy o 20 czy 30 procent niektórym wydają się szalone. Mam tylko nadzieję, że zmiany zajmą nam mniej niż kolejne sto lat.