Urodzony by odpocząć
Choć okazuje się konieczne, bywa przyjemne, ma znaczenie dla zdrowia i samopoczucia, jest wymagane kulturowo, dobrowolne podejmowanie wysiłku fizycznego nie jest elementem ewolucyjnego zaprogramowania.
Winisz się za to, że trudno ci się zmotywować do biegania? Kupujesz karnet na siłownię by po dwóch miesiącach robić sobie wyrzuty, że z niego nie korzystasz? Rozwijasz swoją twórczość wymyślając coraz to nowe wytłumaczenia dlaczego nie możesz dzisiaj trenować? Wszystkiemu winna jest ewolucja.
Jeden z moich ulubionych bohaterów prozy Davida Lodge’a „Mały Światek” zwykł mawiać, że bieganie to sport, a jogging to kara. Do podobnych wniosków dochodzi harvardzki biolog Daniel Lieberman w książce „Exercised” (2021), której główna teza sprowadza się do stwierdzenia, że człowiek wyewoluował tak by być fizycznie aktywnym, ale tylko wtedy, kiedy jest to konieczne dla przetrwania. Paradoksalnie, choć anatomicznie jesteśmy dostosowani do długotrwałego wysiłku, fizjologia skłania nas do zalegania na kanapie. Z biologicznego punktu widzenia nieruchliwość i niechęć do wykonywania ćwiczeń fizycznych są całkowicie naturalne i normalne. Zapytaj kota.
Upowszechniana przez pełne reklam strojów sportowych czasopisma teza, że człowiek jest z natury aktywny i chętnie się poci, wydaje się być sporym nadużyciem. Paradoks polega na tym, że choć zmiany, jakie przez setki tysięcy lat zachodziły w ludzkim ciele: skracające się palce stóp, wykształcenie się kości w pięcie, system chłodzenia organizmu poprzez wydalanie potu; prowadziły do tego, że stawaliśmy się coraz lepiej przygotowani do biegania i długiego wysiłku; jednak nigdy tak naprawdę nie nauczyliśmy się tego kochać.
Swego czasu, dzięki słynnej książce „Urodzeni biegacze” głośno było o żyjącym w Meksyku plemieniu Tarahumara. Ludzie z tego plemienia potrafią przebiec nawet 300 kilometrów, choć na co dzień nie trenują biegania. Książka stworzyła i utrwaliła mit o ich niezwykłych zdolnościach. Lieberman badał Tarahumara i okazało się, że jakoś żaden mieszkaniec wioski nie wstaje rano by pójść się przebiec.
„Jak pięknie wstaje słońce nad moimi Sierra, trzasnę sobie przed śniadaniem maraton po górach to potem będzie mi się lepiej pracowało”.
Nic z tych rzeczy.
Jeżeli nie muszą, nie wykonają nawet dwukilometrowej przebieżki. Dlaczego? Bo nie męczą się gdy nie jest to konieczne. Pytani, o to kiedy najczęściej biegają, Tarahumara odpowiadają: „wtedy, gdy ścigam kozy”. Powody, dla których niektórzy z nich czasami biegają kilkadziesiąt kilometrów w zawodach, zawierają w sobie duchowy i społeczny pierwiastek. Taki bieg jest formą modlitwy, metaforą życia. To także ważne wydarzenie społeczne. Tarahumara, podobnie jak maratończycy, biegną bo uważają, że warto.
Nie mając maszyn, samochodów, i innych udogodnień zmniejszających ilość pracy konieczną do wykonania, Tarahumara pracują fizycznie. Każdego dnia dorosły mężczyzna pokonuje w górach dystans około 20 kilometrów. Nierzadko biegnąc. To co dla maratończyków jest treningiem dla nich jest codziennością. Bieganiem za kozą. Pytani o to czy dobrowolnie, z własnej woli, poszliby potrenować, spoglądają na pytających z niedowierzaniem i odrobiną zażenowania wywołanego domniemaną głupotą pytającego. Przez większość swojej historii człowiek wykonywał pracę fizyczną, męczył się i pocił, nie można jednak uznać, że w konsekwencji polubił bycie w ciągłym ruchu. To troszkę tak, jakbyśmy oczekiwali, że największymi miłośnikami spacerów, będą listonosze. Fakt, że ewoluujemy w sposób, który sprawia, że niektóre czynności mogą stać się dla nas łatwe i naturalne, nie sprawia, że stajemy się ich fanami. Wiadomo, że ryby głosu nie mają, ale gdyby tak móc zapytać rekina tygrysiego, czy lubi pływać, bo przecież jest do tego stworzony, to pewnie by się nieźle zdziwił. Pływa bo musi.
Odkąd Jean-Jacques Rousseau nakreślił wizję szlachetnego dzikusa, wielu z nas żyje tęsknotą za prostym życiem, w którym człowiek obcujący z naturą jest pełen energii i chęci do aktywności. Lieberman skłania nas raczej do myślenia, że ewolucyjnie bliżej nam raczej(usuń) do postawy „na kanapie jest mi dobrze” niż „z radością sobie pobiegam”. Żyjąc w naturalnym środowisku nasi bliscy gatunkowo krewni: goryle i szympansy, nie poruszają się zbyt wiele. Dorosły samiec goryla pokonuje co najwyżej kilometr, dwa, dziennie. Badania pokazują, że w przeliczeniu na kilogram pozbawionego tłuszczu ciała przeciętny Amerykanin wydatkuje o 30, a łowca z plemienia Hadza o 100 procent energii więcej niż szympans. Ilość energii, którą homo sapiens potrzebuje by po prostu trwać, jest bardzo duża. Nawet leżenie i spanie niesie za sobą spalanie kalorii. Łatwo to zaobserwować dzięki pulsometrom, które wielu z nas nosi na ręku. Niektóre z nich rozróżniają między kaloriami spalanymi podczas aktywności i tymi, które spalamy tylko dlatego, że nasz organizm w ogóle żyje. Jeżeli nie jesteś sportowcem, i prowadzisz mało aktywny styl życia pracownika biurowego, zapotrzebowanie energetyczne twojego ciała jest niewielkie. Aby to zobrazować naukowcy posługują się współczynnikiem PAL (ang. phisical activity level), który jest obliczany jako ilość energii, którą wydatkujemy w ciągu doby, w stosunku do ilości energii potrzebnej naszemu ciału do tego by przeżyć. Innymi słowy jeżeli nasze PAL wynosi 1 to znaczy, że dzisiaj przespaliśmy całą dobę i nie mieliśmy emocjonujących snów. Ekstremalnie niski poziom PAL, w granicach 1.2 obserwujemy m.in. u starszych pacjentów szpitali psychiatrycznych. PAL osiąga wartość 1.4 – 1.6 u większości osób wykonujących pracę biurową, mających siedzący tryb życia, a 1.7 – 1.9 u osób aktywnych. Osoby intensywnie trenujące są w przedziale między 2.0 a 2.4.
Umieśćmy to w szerszym kontekście: łowcy i zbieracze mają poziom aktywności fizycznej na średnim poziomie 1.9, farmerzy tacy jak Tarahumara na 2.1. A to oznacza, że wystarczyłoby nie więcej niż dwie godziny chodzenia dziennie by przeciętny Europejczyk czy Amerykanin okazał się tak samo aktywny jak nasi przodkowie z plemion łowiecko-zbierackich. Tylko, że dwie godziny, okazują się być zbyt wielkim wymaganiem. Zdecydowanie większa część mieszkańców bogatych krajów, nie osiąga nawet tego dość skromnego poziomu aktywności. Coraz rzadziej nasza praca ma charakter fizyczny, mniej chodzimy, więcej jeździmy, na górę wjeżdżamy windą, siedzimy przed ekranami. Tę wyliczankę zna już chyba każdy.
Łowca czy zbieracz nie wychodzi na jogging. Nie ma dnia nóg, bicka i klaty. W warunkach ograniczonego dostępu do kalorii ich marnotrawienie byłoby co najmniej nierozsądne. Świadczyłoby o nieprzystosowaniu. Człowiek przystosowany rozpoznaje, czasami podświadomie, warunki, w których przyszło mu działać. Naszych przodków napędzał bardzo prosty system nagród i kar. Dla kogoś, kto każdego dnia przebywał kilka a nawet kilkanaście kilometrów w pogoni za zwierzyną, nagrodą było jedzenie. Brak aktywności, niósł za sobą raczej podstawową niedogodność w postaci głodu. Wynikająca z fizjologicznego przymusu aktywność była nieodzownym elementem codzienności. I chociaż ewoluowaliśmy by lepiej radzić sobie z jej wymaganiami machanie hantlami, bieganie po lesie, czy wiosłowanie są(usuń) to rodzaj nieobligatoryjnej aktywności, której przez setki tysięcy lat ludzie po prostu unikali. W literaturze naukowej nigdy nie przeczytałem o Buszmenie, który szedł pobiegać. Dlatego tyko w wyobraźni odtwarzam sobie surrealistyczną scenę, jak rzuca żonie coś w rodzaju: „dzisiaj dorwaliśmy antylopę już po godzinie, pójdę pobiegać by nie wypaść z formy”.
We współczesnych bogatych krajach prosty system, który regulował nasze życie w przeszłości, przestał działać. Jedzenie jako nagroda, głód jako kara, przy ilości dostępnego pożywienia nie ma racji bytu. Aby się zmotywować do aktywności fizycznej szukamy nagród: lepsze zdrowie, dobre samopoczucie, atrakcyjny wygląd, możliwość bycia z innymi, kontakt z naturą. Żadna z nich nie jest jednak tak silna jak imperatyw napełnienia żołądka.
Wykonywanie ćwiczeń, ruchu niepotrzebnego dla przetrwania, to z perspektywy ewolucji zwykłe marnotrawienie zdobywanych w pocie i trudzie kalorii. Przez blisko dwieście tysięcy lat albo i więcej lat utrwalał i rozwijał się w ludzkich organizmach proces, którego lejtmotywem było: „Nie wstawaj! Siedź! Leż! Kiedy tylko możesz”. A to, jak łatwo sobie wyobrazić, zniechęca do systematycznego wysiłku. Dobrowolne ćwiczenie jest w pewnym sensie wbrew naszej naturze. A skoro tak, to ludzie, którzy nie ćwiczą, są nie tyle leniwi, jak zwykło się ich oceniać, co ewolucyjnie dostosowani. Jak w takim razie nazwać tych, którzy w wolnym czasie biegają, pływają, jeżdżą na rowerze, wspinają się? Mi podoba się: rebelianci; występujący przeciw zasadom, łamiący dogmaty, wznoszący się ponad naturę.
Spieszę uprzedzić tych, którzy zarzucą mi, że ten tekst to kolejny przykład usprawiedliwiania nieruchliwości. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to dowód, że człowiek aby radzić sobie ze zmianami, jakie wokół nas zachodzą, musi wznieść się ponad to, co zwykliśmy nazywać naturalnym. To konieczne. Niektórzy filozofowie twierdzili wręcz, że to właśnie w ten sposób definiuje się bycie człowiekiem. Może to za wielkie słowa. Może wystarczy zauważyć, to co pojawia się w tekstach badaczy: wiele z trudności, których doświadcza człowiek, to wynik kombinacji procesu ewolucji i gwałtownych zmian w stylu życia.
Kończę. Idę pojeździć na rowerze. Taki ze mnie rebel.