Szczęście w szkole. Do egzaminu się nie przyda
Nikt nie budzi się rano z myślą: co by tu zrobić by ten dzień był nudny i męczący. Uczniowie też nie.
Ustalmy na początku; stoję na stanowisku, że szkoły nie są po to by czynić uczniów szczęśliwymi. Tylko że, nawet jeżeli coś nie jest tworzone z myślą o jakimś celu, nie oznacza, że do niego nie prowadzi. Celem fastfoodziarni jest zarobienie pieniędzy na sprzedawaniu żarcia a nie przesunięcie nas od rozmiaru S do XXXL. Celem ludzi oddanych swojej pasji zwykle nie jest popularność a jednak zdarza się, że ją zdobywają. Coś dzieje się przy okazji i choć nie dążymy do tego wprost, nasze działanie przynosi wymierne konsekwencje. W ekonomii nazywamy to efektami zewnętrznymi; pozytywnymi gdy przy okazji powstaje coś dobrego i negatywnymi, gdy niezamierzone konsekwencje pozostają opłakane. Naprostujcie mnie jeżeli się mylę ale szkoła, choć nie ma tego zapisanego w rozporządzeniu ministra, wpływa na szczęście uczniów i studentów.
To była ta bezpieczniejsza część.
Dalej generator niezgody i sprzeciwu ma prawo się uruchomić. Jakbyście zareagowali gdybym powiedział, że w szkole powinno się uczyć o szczęściu? Uczymy o rozwielitkach, przydawkach, systemie wyborczym i Bolesławie, który miał krzywe usta. Wszystko po to by każdy odnalazł się w społeczeństwie, mógł zdawać na medycynę (jeśli zechce) i nie mówił „jezdem”. Zakładamy, że są rzeczy, które powinniśmy wiedzieć; a niektóre są nawet przydatne. A gdyby tak uczyć o szczęściu? O tym jak być szczęśliwym, i co zrobić by poprawić swoje życie? O szczęściu w filozofii, psychologii, socjologii czy ekonomii? W oparciu o dzieła klasyków i nowoczesną naukę. Bez definicji, dat i faktów? Bez kucia na test? Z wiedzą praktyczną do zastosowania od zaraz. Już dzisiaj w wielu szkołach na całym świecie prowadzone są zajęcia z inteligencji emocjonalnej, budowania odporności czy dbania o dobrostan. Nie wiem, jak jest teraz, ale swego czasu najpopularniejszym kursem na Uniwersytecie Harvarda była psychologia pozytywna: nauka o tym, jak być szczęśliwym. W ciągu zaledwie kilku lat liczebność osób uczestniczących w zajęciach wzrosła z 6 do 1600 osób!
Bzdura! – powiedzą oponenci uśmiechając się z pogardą – dzieciaki potrzebują wiedzy: twardej, testowalnej, co się na egzaminie przyda i pomoże zdobyć świadectwo z paskiem. Celem szkoły jest edukowanie przyszłych pracowników, członków społeczeństwa, a nie snucie bajań o szczęściu– zakrzykną. W tym miejscu dochodzimy do trzeciej, w mojej ocenie niezwykle istotnej uwagi: nie ma sprzeczności między wspieraniem uczniów w byciu szczęśliwym a zdobywaniem wiedzy. Jest dokładnie odwrotnie; szczęście i edukacja wzajemnie się wzmacniają. Wyniki licznych badań mówią wprost: edukacja i szczęście wzajemnie na siebie oddziałują. Szczęśliwy człowiek szybciej i lepiej się uczy, uczący się człowiek jest szczęśliwszy; fenomenalne w swej prostocie perpetuum mobile.
Zbierzmy w całość to, co dotychczas napisałem: edukacja (również ta w szkole) pośrednio i bezpośrednio wpływa na szczęście człowieka; o szczęściu można nauczać, a przy tym szczęście i uczenie się wzajemnie wzmacniają. Stąd: zwiększanie szczęścia może być nie tylko celem kształcenia, ale też narzędziem wspierającym efektywne uczenie się. Zanim przejdę dalej pozwólcie, że poczynię jeszcze jedno zastrzeżenie: kiedy piszę o szczęściu uczniów chodzi mi o znacznie więcej niż ich dobre samopoczucie. Szczęśliwe dziecko, tak jak to postrzegam, to takie, które staje wobec wyzwań, odczuwa sprawczość, autonomię, robi rzeczy, które uznaje za znaczące; jest samodzielne w swych działaniach, zaangażowane i szanowane.
Martin Seligman, jeden z ojców psychologii pozytywnej, wyróżnił trzy rodzaje, stopnie, szczęścia. Według niego życie może być przyjemne, zaangażowane, znaczące. Spróbuję odnieść ten podział do edukacji.
Zacznijmy od przyjemności. Człowiek stara się wypełniać swój czas przyjemnymi doznaniami. Banalne i przyziemne ale i ważne. Badania zapoczątkowane przez Barbarę Fredrickson wskazały, że pozytywne emocje, takie jak wdzięczność, radość czy zachwyt korzystnie wpływają na zapamiętywanie i kreatywność ale też sprawność językową i otwartość na innych. To dlatego w szkołach starających się wykorzystywać wiedzę o szczęściu lekcje często zaczynają się od gier, rozśmieszania, wspominania miłych zdarzeń czy po prostu od jedzenia przysmaków.
Przechodząc na drugi poziom trafiamy tam, gdzie życie szczęśliwe to życie pełne zaangażowania. Kluczowym pojęciem w tym kontekście jest: flow,po polsku: przepływ – optymalne doświadczenie; kombinacja zainteresowania i koncentracji. Osoba doświadczająca przepływu jest całkowicie pochłonięta tym co robi, do tego stopnia, że nie uświadamia sobie upływającego czasu i nie skupia się na sobie. Warunkiem koniecznym doświadczania przepływu, jest to by co robimy było dla nas trudne i wymagało wykorzystania umiejętności. Nie bardzo trudne - to bowiem prosta droga do frustracji i zniechęcenia, ale też nie łatwe – to z kolei prowadzi do nudy i utraty zainteresowania. Póki co, badania pokazują, że w Stanach Zjednoczonych miejscem, w którym uczniowie najrzadziej doświadczają przepływu jest … szkoła.
Gdy mówimy o zaangażowaniu często w jednym szeregu z przepływem stawiana jest uważność. O ile doświadczając przepływu zawężamy percepcję, skupiamy się na jednej rzeczy tak bardzo, że nie dostrzegamy innych, o tyle uważność to raczej poszerzanie uwagi. Będąc uważnymi wykorzystujemy nasze zmysły by chłonąć chwilę bez dokonywania jej oceny. Uważność jest sztuką bycia skupionym, ale też drogą do samo-refleksji, monitorowaniem swoich emocji.
Ostatni, najwyższy, a co za tym idzie najtrudniejszy do osiągnięcia w klasie szkolnej czy sali wykładowej jest poziom trzeci: szczęście rozumiane jako znaczące, ważne życie. O ile przyjemność jest ważna, doświadczenie przepływu istotne, jedno i drugie skupia się na jednostce. Ja odczuwam, ja doświadczam. Trzeci poziom to angażowanie się w coś większego niż my sami: sztuka, nauka, spójność społeczna, ochrona środowiska, troska o zwierzęta etc. Aby to zrobić konieczne jest określenie swoich silnych stron a następnie rozwijanie i wykorzystywanie ich dla jakiegoś większego dobra. Nie ma gorszych i lepszych umiejętności – co niestety często próbuje nam się wmówić stawiając matematykę ponad plastyką w szkole. Bycie dobrym w tworzeniu relacji jest tak samo ważne, jak rozwiązywanie zadań z całkami. Ważne jest by to odkryć i wykorzystać.
Badania pokazują, że jednym z głównym czynników wpływających na satysfakcję z pracy pracowników jest robienie rzeczy, które sami uważają za ważne, i w których czują się kompetentni. To kluczowe dla rozbudzania i podtrzymywania motywacji wewnętrznej. To samo dotyczy uczniów. Pozwalając i zachęcając ich do robienia czegoś, co sami uznają za ważne stwarzamy im przestrzeń do bycia szczęśliwym.
Piszę bloga więc dla zachowania przejrzystości konieczne było powstrzymywanie się od mnożenia wątków, analizowania niuansów, czy krytycznej analizy. Wybaczcie mi proszę, że nie było wzmianki o roli nastawienia, różnorodności celów, pragnień i doświadczeń uczniów czy o adaptacji. Nie dotknąłem wyzwań stojących przed nauczycielami, ograniczeń organizacyjnych, kwestii adaptacji hedonistycznej i dopaminowego detoksu. Nawet nie wspomniałem o rodzicach i postawie: „a do czego mi się to przyda” i „czy będzie z tego chleb”? Można następnym razem.
Choć ewolucyjnie jesteśmy zaprogramowani do skupiania się na tym co złe, uleganie tym skłonnościom prowadzi nas w niepożądanym kierunku. Głęboko wierzę, że nikt, włączając w to uczniów, nie budzi się rano myśląc: „co by tu zrobić, by ten dzień był nudny i męczący”. Dlatego szkoła może i powinna być przestrzenią poszukiwania i znajdowania szczęścia. Wierzę, że choć nauczyciele i szkoły nie mogą zagwarantować, że dziecko będzie szczęśliwe, mogą tworzyć warunki, w których uczniowie będą się rozwijać i nauczą się, jak być szczęśliwym.