Gdy zwycięzca bierze wszystko, czyli dlaczego ludzie kochają „Słoneczniki” van Gogha?

Większość sprzedawanych na świecie książek została napisana przez kilku najbardziej znanych autorów. Większość kontraktów reklamowych trafia do najpopularniejszych sportowców. To coraz bardziej wyraźny obraz społeczeństwa gwiazd, w którym zwycięzca bierze wszystko a przegrany gasi światło.

Gdy zwycięzca bierze wszystko, czyli dlaczego ludzie kochają „Słoneczniki” van Gogha?

Odwiedziłem muzeum Van Gogha. Kolejka do kasy. Tłum zwiedzających rozrzedza się na kolejnych piętrach. Z jednym wyjątkiem. Przed „Słonecznikami” stężenie dwutlenku węgla wzrasta proporcjonalnie do liczby rozdziawionych gęb. Powietrze drży od nabożnego skupienia podczas słuchania przewodnika w wersji audio. Nachodzi mnie pytanie: „Czy Słoneczniki są tak wyjątkowo olśniewające, tak szczególne, tak bardzo niezwykłe, że pozostawiają wszystkie inne dzieła rudego Vincenta bez ucha w tyle? A może po prostu są znane dlatego, że są … znane? Widziane na tysiącach reprodukcji przyćmiewają inne obrazy, monopolizują atencję, wdrukowują się w umysły ludzi tworzących tłum adoratorów.

Przyjmijmy, że rzeczywiście są bardziej niezwykłe niż wszystko inne co wisi w Van Gogh Museum. Czy to jednak usprawiedliwia nieproporcjonalnie wielki poziom zainteresowania i uwagi, jakie okazują im zwiedzający?

„Słoneczniki” van Gogha, „Mona Lisa” da Vinci, „Krzyk” Muncha, „Dziewczyna z Perłą” Vermeera, czy „Pocałunek” Klimta  - sądzę, że niewiele osób umiałoby szybko wymienić więcej niż dziesięć słynnych obrazów. Te dzieła to zwycięzcy w gospodarce supergwiazd, jak pisał o tym Sherwin Rosen. Robert Frank używa określenia: rynek, w którym zwycięzca bierze wszystko. Z kolei Robert Merton ukuł termin „efekt Mateusza”, do którego nazwy w Polsce dodaje się „świętego”, a która to nazwa, nawiązuje do słów Jezusa cytowanych przez ewangelistę Mateusza : „Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma.”

Wyobraź sobie, że ubiegasz się o pracę, awans, kontrakt i przegrywasz bo ktoś był odrobinę lepszy. Nie ważne ile pracy włożyłeś, jakie posiadasz umiejętności i wiedzę. Przegrywasz i zostajesz z niczym. Ktoś wygrywa i bierze całość. To jest właśnie świat, o którym pisali Rosen, Merton czy Frank. Wystarczy niewielka różnica między konkurentami, by jeden z nich zyskał wiele, a drugi nie miał nic.

W czasach gdy taszczyłem książki w tornistrze, dzieci chciały być lekarzami, weterynarzami, strażakami, architektami, ale też gwiazdami rocka, aktorami, czy sportowcami. OK pamiętam też jednego, który planował zostać księdzem. Dziś, przynajmniej tak mówią badania, połowa nastolatek chciałaby prowadzić kanał w mediach społecznościowych. Łatwa kasa, fajna zabawa. Tymczasem blogowanie czy streamowanie to typowy przykład rynku, w którym zwycięzca bierze wszystko. Raport o zarobkach blogerów sugeruje, że tylko 5% z nich zarabia więcej niż średnia krajowa, a większość, dodajmy znacząca większość, nie zarabia nic. Podobnie jest z pisarzami, aktorami, sportowcami itp.

Rzućmy okiem na tych ostatnich. Bycie zawodowym tenisistą może być całkiem opłacalnym zajęciem. W roku 2020 Roger Federer, z zarobkami 90 milionów dolarów rocznie, był na siódmym miejscu wśród najlepiej zarabiających sportowców na świecie. Bardzo go lubię, ale bądźmy szczerzy, swoje najlepsze lata ma już za sobą. Jednak patrząc na to, że zarabia więcej niż jakikolwiek inny tenisista Szwajcar jest idealnym przykładem dwóch fundamentalnych zasad rynku, w którym zwycięzca bierze wszystko. Po pierwsze; niewymownie opłacalnym jest bycie na topie. Po drugie, łatwiej się na szczycie utrzymać niż na niego wejść.

W społeczeństwie, w którym zwycięzca bierze wszystko, zdecydowana większość nagród trafia do niewielkiej grupy, tych którzy mieli odrobinę więcej talentu lub włożyli nieco więcej wysiłku. Kiedy spojrzymy na światową listę rankingową tenisistów to okaże się, że zajmujący czołowe miejsca, będący w pierwszej piątce, zarabiają na korcie, średnio, około 8 milionów dolarów rocznie. W przeliczeniu na głowę nagrody zgarniane przez graczy będących w rankingu na miejscach od 50 do 100 są szesnastokrotnie mniejsze: 500 tysięcy dolarów. Z kolei tenisiści ujęci w rankingu na miejscach od 500 do 1000 zarabiają na korcie około 7 tysięcy dolarów rocznie. To mniej niż wynosi dochód minimalny (sic!) w Polsce. Wielu z nich załapałoby się na świadczenia z pomocy społecznej, a przecież mówimy o ludziach, którzy są pierwszych tysiącu na świecie. Kiedy to piszę, w tej grupie jest 9 Polaków.

Gdy wykonamy jeszcze jedno działanie matematyczne to okaże się, że okupujący szczyty rankingu ATP Rafael Nadal, Novak Djokovic czy Daniił Miedwiediew otrzymują za swoją grę nie dziesięć, nie sto, ale tysiąc razy więcej niż choćby zajmujący 522 miejsce na światowych listach Jerzy Janowicz. A mówimy tylko o różnicy, która ma swoje źródło w wygrywanych nagrodach. Doliczmy wpływy z reklam i umów sponsorskich a słowo „różnica” będziemy musieli zamienić synonimem: „przepaść”, „otchłań”, „czeluść”.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego istnieją rynki, społeczeństwa, dziedziny, w których wygrywający zgarnia niemal całą pulę, a przegrywających gryzą psy.

źródło: https://mytennishq.com/how-much-do-tennis-players-make-the-ugly-truth/

Powodów jest kilka.

Na rynkach typu „zwycięzca bierze wszystko”  ważna jest relatywna a nie bezwzględna wydajność. Poza nimi nasze wynagrodzenie zależy od tego ile pracujemy i jak wykonujemy swoją pracę. Na rynku supergwiazd to nieważne. Wystarczy, że ktoś wykona ją nieco lepiej od nas, lub przynajmniej inni będą uważali, że robi to odrobinę lepiej, a my jesteśmy przegranymi. Uznani za gorszych dostajemy ochłapy.  JK Rowling zarobiła ponad miliard dolarów, ale tysiące pisarzy nie zarobiło nic. Nie liczy się tylko bycie dobrym. Liczy się bycie lepszym od konkurencji. A to oznacza, że nawet za ciężką pracę możemy nie zostać nagrodzeni. Nieważne ile godzin trenujesz, piszesz, nagrywasz, ani to jakie masz umiejętności – bo jeżeli ktoś robi to odrobinę lepiej, to tobie pozostaje zgasić światło. Zdarza mi się być recenzentem w konkursach grantowych. Naukowcy ubiegają się o granty by móc finansować badania. Sam też piszę wnioski więc wiem, jak wiele pracy, czasu i wysiłku to kosztuje. Zwykle finansowanie otrzymuje jeden na dziesięć wniosków, a zdarzyło mi się być w konkursie, gdzie zwycięzców było dwóch, a wnioskujących osiemdziesięciu. Nie chodzi już o to czy projekt jest dobry czy zły, czy badania są ważne czy nie. Ostatecznie liczy się to, jak proponowany projekt wypada na tle innych. Cały dramat tej sytuacji polega na tym, że ktoś kto był troszkę gorszy, miał odrobinę mniej szczęścia lub po prostu, mówiąc kolokwialnie, nie umiał się dobrze sprzedać, pozostaje z niczym. Z kolei zwycięzca nie tylko wygrywa nagrodę, ale też przeprowadza badania i publikuje na ich podstawie artykuły, co zwiększa jego szanse na zwycięstwo w kolejnych konkursach. Jak u świętego Matusza, pojawia się sprzężenie zwrotne. Muzyk, reżyser, pisarz, którego dzieło dobrze się sprzedało, na następnym zarobi jeszcze więcej. Muzyk, reżyser, pisarz, który nie osiągnął komercyjnego sukcesu, ma mniejsze szanse na intratny kontrakt w przyszłości. To po części tłumaczy, dlaczego swego czasu wszystkie polskie filmy miały niemal taką samą obsadę. Pięknie obrazuje to scena w „Kilerze” Janusza Machulskiego; gdy podczas strzelaniny na parkingu Olaf Lubaszenko pyta:

- Przepraszam, co tu się dzieje?

- Film kręcą!

- To dlaczego ja nie gram?

Rynki nagradzające tylko zwycięzców oferują niewyobrażalne premie za zwycięstwo. Wielkość nagrody, którą możemy uzyskać działa jak lep, przyciąga, kusi, nęci, przez co do wyścigu staje olbrzymia liczba konkurentów.  Wielu ludzi próbuje swoich sił. Na każdą gwiazdę internetu, sceny, czy parkietu przypadają setki tysięcy wannabes – ludzi, którzy chcą być sławni, lub przynajmniej uważani za sławnych. Napędza ich charakterystyczna dla rodzaju ludzkiego słabość objawiającą się przecenianiem własnej szansy na wygraną. Wystawiają się na konkurencję z ludźmi z całego świata, których determinacja, umiejętności czy talenty nie są im znane. Nie bez powodu jakiś czas temu pojawiło się powiedzenie: „nie ważne co byś robił, na pewno jest już jakiś Azjata, który robi to lepiej”. To nas jednak nie zniechęca. Niesieni mieszanką lekkomyślności i pewności siebie wbijamy sobie do głowy, że to my jesteśmy wybrani. Ludzie już tak mają. Jakieś 80% z nas wierzy, że jest wśród połowy najmądrzejszych, a jeszcze liczniejsi są przekonani, że pracują ciężej i mogą być bardziej produktywni niż inni. Naładowani optymizmem po brzegi nie możemy nie spróbować.

Tym co napędza wiele rynków jest ich umasowienie. Jeszcze do niedawna taki ktoś jak Ronaldo, Messi, czy Lewandowski byłby gwiazdą w swoim kraju, czy w kraju w którym gra, ewentualnie w Europie. Dzisiaj nie czuję zaskoczenia gdy będąc o drugiej w nocy w pubie w Thimpu, stolicy Bhutanu, oglądam mecz wśród ludzi ubranych w niebieskie koszulki Chelsea London. Rynek gwiazd staje się globalny, co nie tylko zwiększa pulę przeznaczoną dla zwycięzców ale też konkurencję.

Do tego dodajmy jeszcze inne zmiany i trendy.  W ostatnich dekadach pojawili się ludzie, którzy sięgając do kieszeni kierują się głównie zasadą: „chcę być zwycięzcą”. A że kieszenie mają głębokie ceny dzieł sztuki, jachtów, prywatnych odrzutowców, czy … piłkarzy ciągle idą w górę. Oni chcą tego co najlepsze i są mało wrażliwi na cenę. Częściowo wynika to z rozpoznanej przed ponad stu laty skłonności do konsumpcji na pokaz. Pewna pani pracująca w firmie budującej ekskluzywne jachty dla arabskich szejków opowiadała, że podstawowym kryterium są długość i cena, obie muszą być większe niż w przypadku ostatnio sprzedanego modelu. Celem nie jest rozkosz żeglowania po morzach i oceanach, ale wyprzedzenie innych. Wysłanie w świat sygnału o swojej dominacji. Skłonność do konkurowania jest dodatkowo napędzana łatwo dostępną informacją, która pozwala na tworzenie zestawów, rankingów, list. Najczęściej słuchane, najczęściej odwiedzane, mające najwyższe oceny, otrzymujące najwięcej „like’ów”. Gdy nie mamy czasu, umiejętności czy możliwości zbadania różnych opcji, sięgamy po to co sprawdzone.  Inny aspekt związany z rynkiem zdecydowanie faworyzującym zwycięzców wiąże się z usieciowieniem. Większość z nas wie, że sukces produktu, usługi, aplikacji zależy od tego, czy w którymś momencie przekroczy magiczną liczbę użytkowników. Szacuje się, że nie więcej niż jedna na dziesięć tysięcy nowych aplikacji, będzie przynosiła zyski. Czasami bierze się to z tego, że dane rozwiązanie naprawdę jest najlepsze, ale często wynika to z faktu, że nowi użytkownicy sięgają po to co sprawdzone, a starym użytkownikom po prostu nie chce się szukać i uczyć czegoś nowego. Dodatkowo, w którymś momencie, inwestycje w rozwój aplikacji, która odniosła sukces są tak duże, że tworzy się bariera do wejścia dla nowych graczy.

Można debatować nad powszechnością zjawiska „zwycięzca bierze wszystko” ale zdecydowanie nie warto go lekceważyć. Gdy mówimy o gospodarce czy polityce trudno nie widzieć w tym zagrożeń wynikających z monopolizacji. Gdy mówimy o zwykłych ludziach dostrzegamy jednak dwa, do pewnego stopnia, sprzeczne podejścia. Część tych, którzy badają, jak technologia zmienia nasze życie, wskazuje, że niskie koszty upowszechnienia tego co ludzie tworzą sprawiają, że nawet niewielkie różnice w talencie czy umiejętności „sprzedawania się na zewnątrz” niosą za sobą nagrodę. Inni badacze twierdzą, że dzięki internetowi i telefonii komórkowej, również twórcy niemający milionów followersów, mogą coś zarobić. Idąc tym tropem widzimy świat, w którym wielu ludzi o skromnych talentach, może zdobyć uznanie wśród jakiejś grupy odbiorców. Twórczość kwitnie choć może nie zawsze się opłaca.

Przyznam, że pociąga mnie ta wizja i liczę, że nie jest to tylko marne pocieszenie dla nietryumfującej większości.