Rektorze, zatrudnij mojego syna. Efekt Carnegiego w firmach i na uczelniach

Badania dostarczają dowodów na powiązania rodzinne pomiędzy rektorami, dziekanami czy kierownikami katedr a pracownikami naukowymi tych uczelni. Czy zatrudnianie potomków znanych profesorów można jakoś uzasadnić?

Rektorze, zatrudnij mojego syna. Efekt Carnegiego w firmach i na uczelniach

Po tym, jak kilka lat temu we Włoszech wybuchła głośna afera wokół zadziwiającej łatwości, z jaką dzieci rektorów, dziekanów, profesorów uzyskiwały stanowiska na uczelniach, w wywiadzie dla Corriere della Sera jeden z ojców wyraził opinię, że to przecież nic nadzwyczajnego:

„.. dzieci nauczycieli akademickich są lepsze, bo mają forma mentis (doskonałość umysłu), która powstaje w typowym dla profesorów środowisku rodzinnym.”

Mam wątpliwości. A Wy?

Jeżeli szukając menedżera lub naukowca, wybieramy kogoś z puli naszch krewnych, to oczywiście dość mocno zawężamy zakres wyboru. Pewnie, są jakieś podstawy by sądzić, że dzieci naukowców, którzy już lata temu zbudowali swoją renomę, mają w sobie pierwiastek genialności. Tak, ja też słyszałem, o wpływie genów i środowiska. Jest szansa, że dzieci naukowców będą dobrymi naukowcami. Świadczyć mogą o tym przykłady z przeszłości, jak choćby ten z XIX wieku. Jeden z największych filozofów w historii John Stuart Mill był synem filozofa Johna Milla a przez dom jego rodziców przewijały się najtęższe umysły ówczesnej Anglii. A zatem są i geny i środowisko.

Pójdźmy jednak dalej.

W historii noblowskich nagród pojawiło się przynajmniej siedmioro laureatów, których dzieci również zostały nagrodzone. Z tych bardziej znanych wymieńmy chociaż Irene Joliot-Curie – córkę Marii i Pierre’a, Aage Bohra syna Nielsa, czy, to najnowszy przykład, Rogera Kornberga laureata nagrody Nobla z chemii w 2006 , którego ojciec został nagrodzony w dziedzinie medycyny w roku 1959. Te przypadki to jednak tylko anegdotyczne, pojedyncze zdarzenia, na podstawie których nie można wyciągnąć wniosku, że potomek wybitnej profesorki czy wybitnego profesora, zabłyśnie w przyszłości. To trochę tak, jakby powiedzieć, że najlepszym sposobem wyboru reprezentantów na olimpiadę jest ograniczenie się do córek i synów osób, które zdobywały złote medale olimpijskie w przeszłości.

Grożące eliminacją najlepszych kandydatów zawężanie puli wyboru do członków rodziny, klanu, czy nawet przyjaciół to tylko jeden z problemów nepotyzmu. Innym jest tzw. efekt Carnegiego.

Obraz Albrecht Fietz z Pixabay

Dla tych, którzy nie pamiętają: Andrew Carnagie, to ten od Carnegie Hall w Nowym Yorku, Carnegie Melon University w Pittsburghu, i około 2500 rozsianych po całym świecie Carnegie libraries. Carnegie, to jeden z tych, którzy śnili swój amerykański sen. Dość powiedzieć, że zaczynał mając 13 lat jako bobbin boy–chłopiec od szpul w fabryce tekstyliów. Roznosił i zbierał szpulki nici, naprawiał maszyny. Pracę rozpoczynał o 5.30 i kończył o 19.30 i tak przez 6 dni w tygodniu. Liczne raporty wskazują, że praca bobbin boy’a była niebezpieczna i wiązała się z ryzykiem śmierci. Za swoją pracę otrzymywał około dolara tygodniowo, co w 2023 roku odpowiadało 35 dolarom. Tymczasem, gdy umierał w 1919 roku jego majątek szacowany był na niemal 300 miliardów dzisiejszych dolarów. Tenże Carnagie napisał kiedyś:

„Rodzic który pozostawia swojemu synowi ogromne bogactwo, generalnie uśmierca jego talenty i energię i kusi go, prowadzeniem życia, które jest mniej pożyteczne i mniej godne niż by mogło być”.

Mając na uwadze, że Carnegie pisał to jakieś 150 lat temu proszę nie zważajcie na szowinistyczne zabarwienie. Ważniejsze jest to, co Andrew próbuje nam przekazać. Jeżeli nasi potomkowie, będą świadomi tego, iż ich finansowa przyszłość jest już zabezpieczona, - phi, co tam zabezpieczona, jest radosna, pozbawiona zmartwień, all-inclusive – to mogą nie znaleźć w sobie motywacji do rozwoju i pracy. W końcu będę właścicielem, prezesem, menedżerem bez względu na to, jak będę się uczył i pracował. Prawda tato?

Efekt Carnegiego widać również u tych, którzy nie mogą liczyć na spadek czy pozytywny, dla nich (!), skutek powiązań rodzinnych. Utalentowane i ciężko pracujące osoby, mogą sobie zadać proste pytanie: po co się starać, jeżeli najlepsze stanowiska są już zarezerwowane dla potomstwa szefa. Łatwo sobie wyobrazić, że tacy ludzie pójdą poszukać swego miejsca gdzieindziej.

Ci, którzy bronią nepotyzmu sugerują, że dzieci w sposób naturalny wchodzą w buty swoich rodziców.

Nie tylko mają odpowiednie geny ale też przesiąkają atmosferą domu rodzinnego, w którym dominuje biznes, nauka, albo sztuka.

W badaniach firm zwykle nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy fakt, że stanowiska zajmowane są przez członków rodziny szefa negatywnie wpływa na kondycję przedsiębiorstwa. Wyjątkiem od tej reguły jest badanie przeprowadzone na tysiącach średniej wielkości firm w 20 krajach (World Managment Survey). Jego wyniki wskazują, że pośród różnych firm, te zarządzane przez najstarszego syna właściciela wypadają relatywnie najgorzej. Ich wyniki są słabsze w porównaniu choćby z firmami zatrudniającymi niespokrewnionych z właścicielem menedżerów. To jednak tylko jedno badanie. Wyniki innych nie są tak jednoznaczne. W dyskusji na temat roli pokrewieństwa przy obsadzaniu stanowisk, zarówno praktycy, jak i naukowcy nie mają jednoznacznych wniosków.

Większy konsensus został osiągnięty jeżeli chodzi o to, jak otaczanie się ziomkami wpływa na postrzeganie firmy. Okazuje się, że w Tajlandii, Stanach Zjednoczonych i Kanadzie cena akcji spółki zwykle spada, na samą wieść o tym, iż dzieci szefów albo właścicieli uzyskują stanowiska menedżerskie.

Argumentem przemawiającym za tym by zatrudniać swoich, dobrze nam znanych ludzi, jest to, że unikamy ryzyka związanego z wiedzą na temat kandydatów. Wiemy na co stać nasze dzieci, albo kuzynów, a nie wiemy czego możemy oczekiwać, od nawet posiadających dobre CV kandydatów. To tylko hipoteza, w dodatku nie wydaje mi się, by była całkowicie prawdziwa. A przy tym, przenieśmy to do warunków uczelni a bardzo możliwe, że będziemy mieli do czynienia z efektem Carnegiego. Stanowiska uczelniane trafiają do tych, którzy dzięki relacjom rodzinnym, już na wstępie pokonują nawet bardzo dobrych kandydatów. Potwierdzają to badania przeprowadzone we Włoszech. Tamtejsi  badacze wskazują, że łatwiej jest znaleźć zatrudnienie na uczelni tym, których rodzice już tam są, i, nie nie chodzi w tym miejscu o pracę w księgowości czy w dziale IT (choć akurat tego nie badano).

Jeżeli rzeczywiście tak jest to możemy mieć do czynienia z dowodem na to, że synowie i córki szanowanych profesorów dziedziczą ich wybitne cechy przez co niejako wpisują się w wymagania świata nauki albo podlegają mniej rygorystycznym wymaganiom przy przyjmowaniu do pracy, przez co wygrywają z innymi kandydatami. By to rozstrzygnąć potrzeba więcej badań. Również w Polsce.

Na koniec trochę wspomnień: zaraz po doktoracie, zostałem zaproszony na posiedzenie dość znamienitego grona naukowców, którzy akurat dyskutowali zagadnienia związane z tematem mojej rozprawy.  Nieco onieśmielony zabrałem głos w dyskusji. Potem, podczas przerwy kawowej, zdarzyło mi się podsłuchać dialog:

- Ten młody, to on Michoń się nazywa? Tak jak ten profesor z Krakowa?
- Tak, nawet podobny jest.

No to teraz, wiecie już czemu lata temu zatrudnili mnie na Uniwersytecie…

Profesor Ferdynand Michoń z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie już od dawna nie żyje. Wielka szkoda. Niestety nigdy go nie spotkałem. Może udałoby się ustalić jakieś wspólne korzenie.