Kobiety ciało obce. Nierówności płciowe w nauce

Czy kobieta musi zmienić płeć by odnosić sukcesy w nauce? To pytanie okazuje się nie być aż tak głupie, jakby się wydawało w pierwszym momencie.

Kobiety ciało obce. Nierówności płciowe w nauce
Jan i Elżbieta Heweliusz

Francuski socjolog i psycholog, autor słynnej książki „Psychologia Tłumu” Gustave le Bon pod koniec XIX wieku napisał, że nawet wśród najbardziej inteligentnych ras mózgi wielu kobiet są bliższe rozmiarom goryli niż mózgów męskich. Autor brnął dalej: niższość [kobiet] jest tak oczywista, że nikt nie może jej kwestionować. Współcześnie te słowa byłyby nie tylko politycznie niepoprawne, ale też złe, podłe i kompletnie nieuzasadnione. Dzisiaj, szczególnie my, mieszkańcy Europy, chcemy się widzieć jako piewcy równości. Na zewnątrz - tak i owszem, ale jak pokazuje sytuacja kobiet w nauce, dawno obalone mity nie przestały być obecne w ludzkiej wyobraźni.

Ważne, ale nie nagradzane

Można powiedzieć, że zawsze tak było. Większość z nas słyszała o słynnych astronomach: Janie Heweliuszu, Williamie Herschelu, a niektórzy może nawet o Edwardzie Pickeringu. O nich uczymy się z książek, ich imieniem nazywa się statki, ich nazwiska patronują placom i ulicom. A pozwólcie, że zapytam: kto słyszał o Elżbiecie Heweliusz?  Żonie Jana, która prowadziła badania ze swoim mężem i, jak sugerują niektórzy historycy, sama odkryła część tego, co przypisuje się jej mężowi, dzięki czemu uznano ją za pierwszą astronomkę w historii. A co z Caroline Herschel, siostrą Williama? Jej dokonania często są pomijane, choć Caroline odkryła ponad 2400 ciał niebieskich. Jako pierwsza kobieta na świecie zaobserwowała kometę, a w sumie odkryła ich osiem. W końcu: gdzie w historii nauki jest Anne Jump Cannon, genialna matematyczka, która sklasyfikowała 350 tysięcy gwiazd (!) i stworzyła bibliografię, na którą składało się 200 tysięcy haseł?

Kobiety, nawet te wybitne, często pozostają w cieniu mężczyzn. Ten fenomen opisała i nazwała dopiero w XX wieku amerykańska historyczka nauki Margaret Rosstier. Dziś znamy go po nazwą: efektu Matyldy, na cześć żyjącej w XIX wieku sufrażystki Matyldy Gage, która jako jedna z pierwszych przedstawiła to zjawisko. Obok wspomnianych przeze mnie astronomek, można wymieniać liczne przykłady kobiet, których praca albo nie została zauważona, albo pozostała doceniona mniej niż mężczyzn, z którymi pracowały. Ograniczę się do dwóch spośród dziesiątek przykładów. Pierwszym z nich jest Rosalinda Franklin, współautorka badań prowadzących do odkrycia struktury DNA. Podczas, gdy pracujący z nią mężczyźni pławili się w sławie, której zwieńczeniem była nagroda Nobla, jej wkład w pracę badawczą został dostrzeżony dopiero po jej śmierci. Drugim przykładem, o którym warto wspomnieć, jest Harrier Zuckerman, żona słynnego amerykańskiego socjologa Roberta Mertona. Mertonowi przypisuje się, między innymi, autorstwo koncepcji tzw. efektu Mateusza – nawiązującej do Biblii reguły, zgodnie z którą ci mający więcej dostają jeszcze więcej. Paradoksem jest, że historia z wymyśleniem efektu Mateusza sama w sobie potwierdza słuszność zawartej w nim tezy: słynny socjolog Robert Merton zyskuje chwałę i podziw potomnych, podczas gdy współpracująca z nim Harriet Zuckerman, bez której prawdopodobnie nie doszłoby do opisania wspomnianego efektu, pozostaje w cieniu.

Brat lepszy niż siostra

W roku 2001 czasopismo naukowe „Behavioral Ecology” zmieniło system recenzowania. Wcześniej stosowano tzw. pojedynczo ślepą recenzję. Autor recenzowanego artykułu nie znał nazwiska recenzenta, ale recenzent wiedział, kto jest autorem.  W 2001 roku wprowadzono podwójnie ślepą recenzję - w efekcie autorzy nie znali recenzentów, a recenzenci autorów. W ten sposób stworzono warunki do naturalnego eksperymentu. Z wyników badań Amber Budden i jej zespołu wiemy, że wprowadzenie zmiany skutkowało znacznym zwiększeniem liczby przyjmowanych do publikacji artykułów napisanych przez badaczki.

Dla wielu osób fakt, że proponowany artykuł nie ukazał się w czasopiśmie, nie jest niczym nadzwyczajnym, ale dla naukowców to być albo nie być. Wartość osoby w nauce mierzy się tym, co i gdzie opublikowała. Publikacje w renomowanych czasopismach stanowią więc ważny miernik osiągnięć naukowych i są podstawowym instrumentem budowania pozycji w akademii.

Jedno z badań pokazało nierówności w procesie selekcji kandydatów na stanowiska na uczelniach. Okazało się, że nierzadko aby być postrzeganą na równi z męskim konkurentem kobieta ubiegająca się grant naukowy musiała mieć od niego dwu i półkrotnie większy dorobek.

Jak traktowane są kobiety w akademii, najlepiej pokazuje przykład Barbary Barres opisany przez nią w czasopiśmie „Nature”. Barres studiowała na najlepszej uczelni technicznej na świecie – Massachusetts Institute of Technology (MIT), będąc jedyną kobietą w grupie. Było to tak niezwykłe, że gdy rozwiązywała bardziej skomplikowane zadania matematyczne, zdarzało jej się usłyszeć, że musiał to za nią zrobić jej chłopak. Będąc najlepszą studentką na roku miała trudności, by znaleźć promotora swojej pracy doktorskiej. A przy ubieganiu się o stypendium przegrała z mężczyzną, chociaż w tamtym momencie miała na swoim koncie sześć artykułów w prestiżowych czasopismach, podczas gdy jej konkurent miał tylko jeden. (Na marginesie dodajmy: rok po konkursie jej konkurent zrezygnował z kariery naukowej). Wszystko zmieniło się w jednym momencie, gdy Barbara Barres stała się Benem Barresem. W artykule w „Nature” Ben Barres wspomina, że zmiana płci uratowała jego karierę naukową. Nie dlatego, że coś robił lepiej niż w przeszłości, ale dlatego, że zaczął być inaczej traktowany. Pewien naukowiec, który nie wiedział, że Ben to ta sama osoba, co wcześniej Barbara, podsumował kiedyś jego wystąpienie słowami: „Ben Barres miał dzisiaj świetne wystąpienie, ale to dlatego, że jest znacznie lepszy od swojej siostry”.

Równie dobre, mniej pewne siebie

Przez większość XX wieku dominującym wytłumaczeniem braku kobiet w naukach ścisłych i technicznych było stwierdzenie, że tylko napędzane testosteronem męskie mózgi nadają się do robienia nauki. To wtedy upowszechnił się pogląd, że jeżeli chodzi o matematykę, fizykę czy chemię, kobiety są na ogół mniej zdolne. Stąd też ich relatywnie gorsza pozycja. Jednakże jest we mnie jakaś nieufność wobec twierdzenia formułowanego przez tych, którzy będąc w uprzywilejowanej pozycji, przekonują, że przegrywają ci, którzy są mniej zdolni. Patrząc w przeszłość niejednokrotnie przekonaliśmy się, że twierdzenia o tym, iż ludzie będący niżej w strukturze społecznej, są tam, ponieważ są w jakiś sposób gorsi, zwykle mają swe źródło w nieprawdziwych dowodach naukowych i nietolerancji. Tłumaczenie pozycji kobiet w akademii oparte na ich relatywnie mniejszych zdolnościach jest po prostu nieprawdziwe. Naukowcy zgromadzili wiele dowodów na to, że kobiety nie tylko nie są gorsze, ale wręcz przewyższają mężczyzn w wielu dziedzinach nauki, nawet w tych, w których jest ich relatywnie mniej. Przykładowo dane zebrane przez szkocki rząd  wskazują, że w przedziale wiekowym między 15 a 24 lata, kobiety radzą sobie lepiej niż mężczyźni w obszarach takich, jak matematyka czy nauki ścisłe.

O ile w naukach społecznych pozycja kobiet jest relatywnie wysoka, o tyle znacznie gorzej wygląda to w obszarze, który zwykliśmy od jakiegoś czasu określać akronimem STEM (od pierwszych liter angielskich słów Science, Technology, Engineering, and Mathematics - oznaczających naukę, technologię, inżynierię i matematykę). Pomimo tego, że udział kobiet w obszarze STEM stale rośnie, ciągle relatywnie rzadko otrzymują granty na badania i nagrody za swoją pracę.

Jak to się wyjaśnia? Do niedawna, mało krytycznie i dość powszechnie przyjmowano, że powodem tego, iż mało kobiet otrzymuje granty i nagrody, jest czynnik „pipeline” – strumienia, albo jak ktoś woli, rurociągu. Przyznaję, to brzmiało całkiem logicznie: ponieważ kobiety relatywnie niedawno zaczęły wchodzić do akademii w obszarze STEM, to nie osiągnęły jeszcze szczytu swojej kariery, przez co przegrywają z mężczyznami. Problemem tego tłumaczenia stało się to, co dzisiaj obserwujemy w wielu krajach - choć odsetek kobiet uzyskujących doktorat w obszarach STEM ciągle rośnie, ich udział wśród osób nagradzanych pozostaje mały. Powodów tego jest kilka. Pierwszy zauważa się już na etapie ubiegania się o nominację do nagrody. Badania pokazują, że kobietom często brakuje wiary w siebie, niżej niż mężczyźni oceniają swoje umiejętności, rzadziej się promują.  Tłumaczy się to wpływem środowiska. Psychologowie wielokrotnie wykazali, że osoby, które nie wierzą w to, że poradzą sobie z wykonaniem jakiegoś zadania, często go unikają i osiągają gorsze wyniki. A jak tu uwierzyć w siebie, jeżeli wszyscy dookoła twierdzą, że się do czegoś nie nadajemy?

Niedawno szeroko dyskutowany przez naukowców zajmujących się równością płci był artykuł, który pojawił się w czasopiśmie „Psychological Science”. Autorzy zauważyli niezwykły, jak się wydaje, paradoks - okazuje się, że w krajach znajdujących się na czele rankingów równości płci udział kobiet w nauce jest mniejszy niż w krajach, w których dominują nierówności płciowe. Autorzy tłumaczą to na dwa sposoby: po pierwsze tam, gdzie są nierówności płciowe, kariera w obszarach związanych z technologią czy matematyką jest relatywie lepiej płatna niż w innych, „typowo kobiecych” dziedzinach. A zatem mamy do czynienia z motywacją ekonomiczną. Drugie wytłumaczenie opiera się z kolei na hipotezie „naturalnej ekspresji różnic między płciami” - w krajach, gdzie dominuje równość, zwykle mamy też dobre warunki ekonomiczne, co sprawia, że kobiety mają większe możliwości wyboru satysfakcjonujących je miejsc pracy. Artykuł wywołał burzę w środowisku naukowym. Jego autorom zarzucono nie tylko brak solidności (wyniki pracującego na tych samych danych innego zespołu nie potwierdziły pierwotnych obserwacji), ale też nieuwzględnienie, że powodem obserwowanych różnic mogą być ciągle powszechne uprzedzenia i dyskryminacja kobiet w nauce. Istnieją bowiem dowody na to, że nawet wśród naukowców powszechna jest wiara w to, iż bycie naukowcem to coś, co nabywa się przy urodzeniu. Szczególnie, jeżeli ktoś urodził się mężczyzną.

Wciąganie drabiny

Innym powodem tego, że kobiety w nauce mają trudniej, może być stosunek do nich samych kobiet. Czasami sugeruje się, że te z nich, które są na szczycie, metaforycznie „wciągają za sobą drabinę”. Robią tak, bo chcą wierzyć, że im mniej kobiet osiąga sukces, tym cenniejsze jest to, co osiągnęły.  Osiągnięcia nie byłby przecież wspaniałe, gdyby sukces kobiet w nauce był powszechny.

Jest kilka rzeczy, o których nie można zapominać. Przykładowo - powszechnie uznajemy, że kobiety są bardziej emocjonalne niż mężczyźni. Cóż, w nauce nie mamy na to dowodów. Prawdą jest natomiast to, że w większości kultur kobiety są silniej i częściej niż mężczyźni zachęcane do tego, by okazywać emocje. Kiedy myślimy o emocjach u kobiet i mężczyzn, łatwiej nam przypomnieć czy wyobrazić sobie wzruszoną czy płaczącą kobietę, ale wystarczy obejrzeć transmisję z meczu, by zaobserwować emocje u mężczyzn. Inna obserwacja: dane wskazują, że większość przestępstw z udziałem przemocy jest popełnianych przez mężczyzn będących w silnym gniewie. Dla mniej zorientowanych zwolenników teorii o nadmiernej emocjonalności kobiet: gniew to jedna z głównych emocji.

Powszechnym jest też twierdzenie, że kobiety są mniej skłonne i chętne do rywalizacji z innymi, i dlatego przegrywają z mężczyznami w nauce. Taka sugestia jest nie tylko nie do końca uzasadniona, ale też frustrująca. Nieuzasadniona, bo - podobnie, jak w przypadku emocji - również w odniesieniu do chęci konkurowania nie mamy naukowych dowodów na to, że kobiety unikają rywalizacji. Frustrująca z kolei dlatego, że jako naukowiec, musiałbym uznać, iż ci, którzy wchodzą na szczyty, to ci, którzy nastawiają się na wygrywanie z innymi, a niekoniecznie ci, których ciekawi i pasjonuje nauka.

Nawet jeżeli obserwujemy różnice między kobietami i mężczyznami, dziewczynkami i chłopcami, to bardzo możliwe jest, że w dużej mierze mogą one wynikać z oddziaływania środowiskowego. Ważna, szczególnie tam, gdzie kobiety konkurują z mężczyznami, jest pewność siebie. Liczne badania pokazują, że kobiety częściej rezygnują z kariery w nauce czy technologii, bo brakuje im właśnie pewności siebie. Ciężko sobie wyobrazić, by mogło być inaczej, gdy zewsząd - w mediach, od nauczycieli i rodziców - słyszą, że są gorsze, że się nie nadają, że to dla facetów.

Spoglądając nieco szerzej, musimy wziąć pod uwagę coś, o czym nie powinno się nigdy zapominać: podążanie ścieżką kariery wymaga nie tylko zdolności (tych kobietom nie brakuje) ale też motywacji do ich rozwijania i wykorzystania. Można być dobrym w matematyce i sprawdzać się w laboratorium fizycznym, ale to jeszcze nie oznacza, że ktoś będzie lubił tego typu zajęcia. Dlatego, poza zdolnościami ważne jest, by ktoś wierzył w swoje kompetencje, był zainteresowanym i chętnym do tego, by poświęcić się określonej dziedzinie nauki. Kluczowe są w tym przypadku odpowiedzi na filozoficzne pytania, które pozwalają nam określić naszą tożsamość: Kim jestem? Do czego zmierzam? Jakie jest moje miejsce w relacji do innych? Co jest dla mnie ważne? Co cenię? Co chcę zrobić ze swoim życiem? Odpowiadając na te pytania, znajdujemy motywację do określonych działań lub do ich unikania.