Szczęścia można/trzeba się nauczyć.
Czy szczęścia można się nauczyć tak jak gry na pianinie? Badacze z Bristolu sprawdzili, czy kursy dobrostanu naprawdę działają — i co najważniejsze, czy efekty zostają z nami na dłużej.
W naturze człowieka leży rozsądne myślenie i nielogiczne działanie.
Anatol France
Szczęście to umiejętność — i można się go nauczyć, tak jak hiszpańskiego albo gry na pianinie. ¡Bueno, señor Paderewski! Ale skoro już trzymamy się tej muzycznej analogii, trzeba dodać coś jeszcze: nie wystarczy umieć, trzeba jeszcze grać. Zresztą, chyba każdy z nas zna ten stan, kiedy dokładnie wiemy, co powinniśmy robić, mamy teorię w małym palcu… i na tym się kończy. Zatrzymana w głowie wiedza praktyczna jest warta tyle, co piaskownica na pustyni — niby jest, ale nikt nie wie, po co.
Badacze z Uniwersytetu w Bristolu postanowili sprawdzić, czy szczęście rzeczywiście da się wyćwiczyć, i czy taki trening zostaje z nami na dłużej. W ramach eksperymentu obserwowali studentów, którzy wzięli udział w kursie na temat tego jak być szczęśliwszym. Brzmi obiecująco? Poczekajmy na wyniki.
Badanie prowadzono na kilku etapach: w trakcie kursu, tuż po jego zakończeniu, a potem — co ważne — po roku i dwóch latach. Chodziło o to, żeby sprawdzić, czy studenci poczuli się lepiej, czy pamiętają techniki, których się nauczyli, i co najważniejsze — czy faktycznie je stosują.
Na początku wszystko wyglądało jak z reklamy: zaraz po kursie studenci czuli się mniej samotni, mniej zestresowani, ich poziom ogólnego dobrostanu wzrósł. Te pozytywne efekty utrzymywały się nawet sześć tygodni później. Sielanka? Niestety, nie do końca. Kiedy naukowcy zajrzeli w wyniki rok i dwa lata po kursie, pojawiło się klasyczne rozczarowanie: średnie poziomy szczęścia, lęku i samotności wróciły mniej więcej do punktu wyjścia. Mówiąc brutalnie — efekt "wyparował".
Co ciekawe, kiedy porównano tych studentów do reszty uczelni, okazało się, że uczestnicy kursu byli nieco bardziej zadowoleni z życia. Ale uwaga — to nie była zasługa samego kursu, tylko auto-selekcji. Po prostu osoby, które zapisały się na zajęcia o szczęściu, już na starcie miały lepszą kondycję psychiczną albo większą motywację do pracy nad sobą. To trochę tak, jakby na kurs biegania zapisały się głównie osoby, które już lubią jogging.
Ale najciekawsze było co innego. Naukowcy zapytali wprost: czy nadal, rok lub dwa lata później, stosujesz techniki, których się nauczyłeś? I tu wyszedł prawdziwy game changer. Około połowa badanych przyznała, że tak — dalej praktykują to, co poznali na kursie. Najczęściej wymieniali ćwiczenie wdzięczności (np. codzienne zapisywanie rzeczy, za które są wdzięczni, albo pisanie listów wdzięczności), medytację, uważność, akty życzliwości wobec innych, prowadzenie dziennika i regularny ruch.
I teraz najważniejsze: tylko ci, którzy kontynuowali te praktyki, utrzymali realną, trwałą poprawę dobrostanu. Ich wyniki były wyraźnie lepsze niż przed kursem. Ci, którzy przestali praktykować — wrócili do punktu wyjścia. Można powiedzieć, że inspiracja z kursu działa jak zapalnik, ale bez paliwa w postaci codziennego działania szybko gaśnie.
Ten mechanizm świetnie tłumaczy, dlaczego rynek warsztatów o szczęściu i well-beingu kwitnie jak wiosenny bez. Dla wielu z nas takie wydarzenia są jak inspirujące tournée: dziś mindfulness, jutro joga śmiechu, pojutrze warsztat "Jak być szczęśliwym w siedem minut dziennie". Zapalamy się, wzruszamy, notujemy złote myśli… a potem wracamy do codzienności, gdzie szczęście jednak nie przychodzi samo.
Bo wiedza o szczęściu to jak przepis na szarlotkę — samo przeczytanie nie sprawi, że na stole pojawi się ciasto. Trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Sorry, mi też jest przykro, ale nie ma magicznych zaklęć. Ćwicz jak gamy, "despacito" — powoli, systematycznie, codziennie.
