Czy to naprawdę Twoje marzenia? Lekcja z tulipanowej gorączki
W XVII wieku płacili fortuny za tulipany z wirusem. Dziś też gonimy za tym, co modne, nie zawsze nasze. Ten odcinek to historia tulip-manii i pytanie: czy naprawdę wiemy, czego chcemy? I jak nie skończyć jak ostatni głupiec… z cebulką?
Holandia, XVII wiek. Tulipany, 50 lat wcześniej przybyłe z Turcji , zaczynają rozpychać się łodyżkami w europejskiej glebie. Francuski botanik Carolus Clusius z nabożeństwem i oddaniem hoduje je w swoim ogrodzie w Lejdzie. Niechętnie się nimi dzieli. Niektóre z jego cebulek „pękają” — dosłownie —przez co wypuszczają płatki z niesamowitymi wzorami. Dziś wiemy, że to efekt wirusa, który zaburza pigmentację roślin. Ale wtedy to był cud natury — i obiekt pożądania arystokracji oraz rosnącej klasy średniej. Tulipany szybko stały się symbolem statusu. Pojawiły się na portretach wychodzących z pod pędzla flamandzkich mistrzów. Nie dziwi więc, że już na początku XVII wieku popyt na te niezwykłe odmiany przewyższył podaż. A że wirus osłabiał same cebulki, każda nowa „prążkowana” odmiana była coraz rzadsza. Ceny rosły jak szalone. Gdy za cebulkę wcale nie najdroższej odmiany Viceroy płacono 2400 guldenów, za tę sumę można było kupić: ponad 20 ton pszenicy, 80 tłustych świń albo 40 srebrnych kielichów. W kulminacyjnym momencie, między rokiem 1633 a 1637, ludzie zastawiali swoje domy i firmy, po to by kupić cebulki. Wszystko z nadzieją, że odsprzedadzą je z zyskiem. Najbardziej pożądana była odmiana Semper Augustus – tak piękna, że stała się ikoną sztuki i szaleństwa tulipanowego. W 1637 roku za cebulkę tej odmiany płacono 10 tysięcy guldenów. To równowartość kilku domów, małej floty handlowej albo – jak niektórzy twierdzą – rocznego zarobku dobrze prosperującego kupca.
Dziś cała ta historia brzmi jak opowieść o szaleństwie, ekonomiczna bajka z morałem. Bo w końcu ceny spadły. Bańka pękła. Setki ludzi straciło fortuny. A tulipany? ... Cóż, nadal były piękne, ale rozpoczęły swoją podróż od portretów królów do bukietów, które można kupić 8 marca przy kasie w supermarkecie. Nie przez przypadek do wyjaśniania tego typu zdarzeń wykorzystuje się w ekonomii teorię większego głupca. Cena odrywa się od wartości, co w połączeniu z szumem informacyjnym (dzisiaj tworzonym np. przez celebrytów w mediach społecznościowych) wyzwala w ludziach strach przed przegapieniem okazji. Dalej jest już prosto; skłonieni do zakupu kupujemy, ceny rosną, gęstnieje szum, pogłębiają się obawy etc. Aż w końcu bańka pęka i ktoś, większy głupiec, zostaje z cebulką zawirusowanego kwiatka, za którą zapłacił swoim rocznym dochodem.
Dziś brzmi to absurdalnie: siedemnastowieczni Holendrzy cenili zarażone wirusem kwiatki. Cenili to mało powiedziane. Ubóstwiali. Nawet uznani kupcy za jedną cebulkę byli gotowi zapłacić równowartość swoich rocznych dochodów. A znana jest też historia kogoś, kto w zamian za cebulkę tulipana oddał cały, dobrze prosperujący browar.
Pewnie pomyślicie: to niedorzeczne. Ale czy na pewno?
Dla mnie historia tulip-manii to nie tylko anegdota o ekonomicznym wariactwie sprzed wieków. To także doskonały punkt wyjścia do pytania: co właściwie w życiu ma wartość? Tak samo jak siedemnastowieczni Holendrzy, my też kupujemy marzenia. O statusie. O uznaniu. O byciu „kimś”.
Bardzo często to o czym marzymy nie jest nawet nasze. To cele, które podpowiedziało nam otoczenie, media, influencerzy albo ciocia Zenobia. Niektóre z naszych celów to takie, które nas wcale nie obchodzą, tylko ktoś nam wmówił, że powinniśmy je osiągać. A my jak te bezrefleksyjne barany podążamy za stadem. Mało tego, mierzymy wartość naszego życia stopniem, w jakim udało nam się je osiągnąć.
Pewnie to znasz: budzisz się rano i myślisz, że fajnie byłoby mieć lepszą pracę, większe mieszkanie, no i może jeszcze psa, który ładnie wyglądałby na Instagramie. Tylko... skąd właściwie wzięły się te nasze pragnienia? Czy to naprawdę jest twoje marzenie, czy może reklama, sąsiad i babcia trochę ci je „zaszczepili”? Psychologowie, już dawno zauważyli, że ludzie, tacy jak ty i ja, są przekonani iż sami wybierają swoje ścieżki. Inni, tak owszem, stado baranów, ale ja to co innego. Wiem czego chcę, to jest moje, myślę i decyduję.
W codziennym życiu często gonimy za celami, które wydają się nasze. Tylko że wiele z tych pragnień wcale nie rodzi się z naszego wnętrza, ale z zewnątrz: z norm kulturowych, trendów, z porównań albo tego, co wypada.
Normy społeczne mają w sobie coś z niewidzialnego GPS-a — prowadzą nas tą samą trasą co wszystkich innych, nie pytając, czy chcemy gdzieś indziej. Co więcej, potrafią tak skutecznie zawęzić naszą wyobraźnię, że nawet nie przyjdzie nam do głowy, by chcieć czegoś innego. Na przykład życia bez auta, pracy zdalnej z Bieszczad albo spokojnego popołudnia bez porównywania się z ludźmi z LinkedIna.
A przecież to, co naprawdę nasze — głębokie wartości, przekonania, marzenia, które nie kończą się na „bo wszyscy tak robią” — potrafi przetrwać więcej niż modę na open space i minimalizm w salonie. Ale żeby do tego dotrzeć, trzeba się na chwilę zatrzymać. Zadać sobie kilka trudnych pytań, posłuchać siebie (choćby szeptem, jeśli akurat dzieci śpią) i uczciwie spojrzeć na to, co nas napędza.
Bo bez tej refleksji można przez lata iść cudzą ścieżką w przekonaniu, że to nasz wymarzony szlak. A potem nagle odkryć, że co prawda zdobyliśmy szczyt… ale to nie ta góra, na którą chcieliśmy się wspinać.
Więc może warto czasem zapytać siebie: czy to ja tego chcę, czy tylko dobrze to wygląda na zdjęciu?
A może jestem po prostu ostatnim głupcem, z zawirusowaną cebulką.
