Wyciągnij ludzi z pudełek. Dlaczego etykietowanie nas zawodzi?
Wyjście poza etykiety jest męczące, ale przybliża nas do dostrzeżenia innych ludzi i do poznania samego siebie w całej złożoności i różnorodności, jaką ma w sobie człowiek.
Osiem osób, w tym student psychologii, pediatra, psychiatra, malarz, gospodyni domowa i trzech psychologów, udawało halucynacje po to, by dostać się do szpitala psychiatrycznego. Podczas wstępnej diagnozy wszyscy oni twierdzili, że słyszą niewyraźne głosy, których brzmienie sugerowało dźwięki przypominające takie słowa jak „pusty” i „grzmot”. To miało sugerować rodzaj kryzysu egzystencjalnego. Poza tym nie stwierdzono żadnych innych objawów świadczących o zaburzeniach. Zgodnie z instrukcjami, gdy pseudo-pacjent zostawał przyjęty na oddział natychmiast przestawał miewać halucynacje, nie słyszał głosów, zachowywał się całkowicie normalnie. Zgłaszał też personelowi placówki, że czuje się dobrze. Dokumentacja szpitalna wskazuje, że wszyscy pseudopacjenci byli ocenieni jako przyjaźnie nastawieni i chętni do współpracy.
Ogółem, słyszący głosy pacjenci, trafili do 12 różnych ośrodków. Przebywali w nich od 7 do 52 dni zanim zostali zwolnieni. W 11 przypadkach zdiagnozowano u nich schizofrenię w remisji. Co ciekawe nikt z personelu szpitali nie wyraził nawet przypuszczenia, że ktoś z podstawionych pacjentów mógłby być w pełni zdrowy, zrobiło to natomiast 35 ze 118 pacjentów przebywających w trzech placówkach. Gdy pseduopacjenci robili notatki, ich współtowarzysze dostrzegali w tym dowód na to, że byli badaczami albo dziennikarzami sprawdzającymi szpital. Tymczasem personel szpitala interpretował to w kategoriach zachowań patologicznych.
W większości przypadków udawacze zostali zwolnieni przez szpital na własną prośbę, ale zdarzało się, że konieczna była pomoc ze strony prawnika. Ponadto we wszystkich przypadkach pacjent nie mógł uzyskać zwolnienia, jeżeli nie zgodził się przyjmować leków (wszystkie one trafiały do toalety).
To, o czym piszę, to opis słynnego eksperymentu przeprowadzonego przez Davida Rosenhana i jego zespół. Celem badania było sprawdzenie rzetelności diagnoz medycznych. Jak widać w wielu przypadkach system diagnozowania zawodził. Po tym, jak Rosenhan opublikował swoje wyniki w czasopiśmie SCIENCE, przedstawiciele bardzo znanego szpitala uznali, że tego rodzaju błędy nie mogą być popełnione w ich instytucji. Rosenhan potraktował to jako wyzwanie, i umówił się, że w ciągu 3 miesięcy spróbuje umieścić w tym szpitalu kogoś, kto jest całkowicie zdrowy. W ciągu kolejnych 90 dni 41 ze 193 nowych osób, które trafiły do wspomnianego szpitala uznano za oszustów, a kolejnych 42 za bardzo podejrzanych. Tyle, że Rosenhan nikogo tam nie wysłał. Wszyscy podejrzewani przez personel szpitala byli zwykłymi pacjentami.
Jeżeli sądziliście, że opowiedziałem Wam o badaniu Rosenhana po to by pastwić się nad tzw. ekspercką wiedzą albo metodami diagnostycznymi w psychiatrii to Was rozczaruję. Tym pierwszym jeszcze się kiedyś zajmę, tym drugim nie będę się zajmował bo nie mam do tego kompetencji. Opisałem badania Rosenhana bo chciałem zastanowić się nad tym, jak przyklejenie etykiety wpływa na nasze postrzeganie nas samych i innych ludzi. Zauważcie, ludzie, którzy zostali opisani jako „schizofrenicy” nie przestali nimi być pomimo tego, że nic w ich zachowaniu nie świadczyło o tym, że nimi są. Nawet profesjonalna wiedza nie uchroniła lekarzy od trwania w błędzie. Zdiagnozowani pozostali chorymi i nic nie było w stanie tego zmienić.
Ludzie, tacy jak ty i ja, codziennie próbują sobie odpowiedzieć na pytania, kim właściwie są. Podobnie działamy wobec innych, często nieświadomie znajdując odpowiedzi na pytania: kim ty jesteś? Kim jest tamta osoba?
Tego rodzaju zagadki towarzyszą nam, gdy spotykamy kogoś po raz pierwszy, albo gdy ktoś ubiega się o pracę, zaprasza nas na Facebooku, czy siedzi obok nas w kinie. Próbujemy dostrzec to, co czyni daną osobą taką jaka jest, coś co chowa się w głowie, za dyplomami, czy tytułami. Gdy spotykamy się z kimś, kogo ewentualnie bierzemy pod uwagę jako potencjalnego partnera życiowego szybko przekonujemy się, że znalezienie odpowiedzi jaka naprawdę jest ta druga osoba, zabiera nam tygodnie, miesiące, lata a nawet całe życie (szczególnie, że wszyscy się przecież zmieniamy). Gdybyśmy chcieli poznać, zrozumieć, właściwie ocenić każdego z napotykanych ludzi, proces ten kosztowałby nas zbyt wiele. Dlatego posługujemy się skrótem, albo, bardziej nowomownie, zaawansowaną techniką usprawniania procesów myślowych jaką jest etykietowanie. Mówiąc wprost chodzi o to, że doklejamy komuś jakieś określnie i na tej podstawie tworzymy sobie w głowie cały zestaw oczekiwanych postaw i zachowań.
Robimy to automatycznie. Mózg jest pragmatyczną do bólu maszyną do redukowania ilości przerabianych informacji. To narzędzie, którego podstawową zasadą działania jest efektywność, a że przez to trudniej nam tworzyć relacje… no cóż ekonomizacja ma swoje koszty.
Tworzenie pudełek, do których możemy wrzucać ludzi, zwierzęta, obrazy i zjawiska pomaga nam poruszać się po świecie. Jednak taka kategoryzacja potrafi być też nikczemna i wredna.
Naiwnością byłoby pisać o tym, że etykietowanie jest tylko złe, i że trzeba coś z tym zrobić, i więcej grzechów nie pamiętam, i postanawiam poprawę. Przyznanie się do tego, że etykietujemy nie powinno też od razu równać się temu, że chcemy się poddać batożeniu. Przyklejanie etykietek pomaga nam znaleźć swoje ścieżki przez meandry ogromnej ilości bodźców, na których działanie jesteśmy codziennie narażeni. Gdy do drzwi puka facet w czapeczce i z paczką w ręku możemy przyjąć, że to kurier. Nie zastanawiamy się tylko szybko wyciągamy wnioski oszczędzając czas i energię. Ale trwałe przejście na autopilota i sprowadzenie postrzegania innych do wykorzystywania uproszczonych algorytmów redukuje ludzi do kategorii, grup, pudełek; eliminuje empatię, utrudnia czy wręcz uniemożliwia komunikację.
Etykiety są silne, przypisywane bezrefleksyjnie, i trudne do zmiany. Uruchamiają też cały zestaw oczekiwań – tych które my mamy wobec innych, albo tych, które mamy wobec siebie – gdy inni opisali nas etykietą. A przy tym wiele z etykietek pozostaje poza naszą kontrolą, jak choćby płeć (nie, nie możesz grać w piłkę, chłopcy grają w piłkę, a dziewczynki bawią się lalkami).
Badania pokazują, że etykietowanie prowadzi do samospełniającego się proroctwa albo uruchamia inne mechanizmy. Pamiętam jak bardzo nie mogłem uwierzyć, gdy czytałem wyniki badań mówiących, że samo przypomnienie kobietom o tym, że są kobietami sprawiało, że gorzej wypadały w testach z matematyki. Jak to? No tak to. Niedawno opublikowany przegląd badań na ten temat pokazał, że wyniki pierwszych badań nie były przypadkowe. Podanie imienia i płci aktywowało myślnie o stereotypach płciowych, co z kolei przekładało się na stres i nerwowość podczas pisania testu. W efekcie w wielu badaniach kobiety i dziewczęta wypadały gorzej niż mężczyźni i chłopcy. Kobiety potwierdzały stereotyp, który nie jest prawdziwy, ale narzucał im myślenie o nich samych.
Często myślimy o tym, jak etykietowanie wpływa na innych, ale jest ono również szkodliwe dla nas samych. Używanie etykiet sprawia, że rozleniwiamy się w postrzeganiu, nadmiernie upraszczamy rzeczywistość, ulegamy uprzedzeniom i dyskryminacji. Patrzymy na ludzi, jako członków grupy, kategorii, a nie jak na samoistne jednostki.
Kiedy dzielimy świat na ludzi należących albo nienależących do danej grupy, wpadamy w pułapkę poznawczą znaną jako myślenie "wszystko albo nic". Ostatnio na topie jest opisywanie innych jako toksycznych. Toksyczni rodzice, toksyczny partner, szef, sąsiad, współpracownik. W 2018 roku wydawnictwo Oxford Dictionaries uznało „toksyczny” za słowo roku, a media społecznościowe są wypełnione treścią o tym, jak radzić sobie z toksycznymi ludźmi. Toksyczni wysysają energię, wywołują stres, krytykują, doczepiają się, zawężają naszą autonomię, manipulują. Nazwanie kogoś toksycznym, jest jak zdiagnozowanie śmiertelnej choroby, zostanie z tą osobą do śmierci. Raz toksyczny, zawsze toksyczny. Jeśli ktoś jest toksyczny, nie ma sensu prowadzić z nim dyskusji. Po co zawracać sobie głowę próbą zrozumienia, skąd pochodzi lub co może się dziać w jego życiu, jeśli jest wadliwy u podstaw?
W tym kontekście ciekawe są badania, które pokazują, że gdy zasieje się w nas niepewność, co do słuszności tego, jak oceniamy innych, niemal automatycznie stajemy się mniej osądzający i mniej jednoznaczni w naszych ocenach, ale także, to nie bez znaczenia, szczęśliwsi.
Już wiecie do czego Was namawiam?
Wyciągnijcie ludzi z pudełek i przyjrzycie się im jeszcze raz, a może poznacie całkiem innego człowieka.