Kopciuszek, książę i kot. Czy osoby w związkach są szczęśliwsze niż single?
Czy Kopciuszek naprawdę żyła długo i szczęśliwie? A może książę okazał się nudziarzem, i biedna dziewczyna żałowała, że dała się złapać na sztuczkę z bucikiem? Może lepiej by jej było samemu i z kotem.

Powędrujmy chwilę po odmętach skrajnej logiki: ślub, życie w parze albo samemu, tudzież samemu z kotem, jest kwestią indywidualnej decyzji. W końcu ktoś musi poprosić o rękę, a ktoś powiedzieć „tak” albo „miau”. A zatem zadawanie sobie pytania o to, kto jest szczęśliwszy — single czy osoby żyjące w związkach — wydaje się nie mieć logicznego sensu. A przynajmniej nie powinno mieć: wszyscy bowiem żyjemy tak, jak sami uznaliśmy za dobre dla nas, a ponieważ jesteśmy różni, to każdemu pasuje coś innego.
A jednak to pytanie jest zadawane, choć zależność pomiędzy byciem w relacji a szczęściem jest, jak status związku w mediach społecznościowych, „skomplikowana”.
W pierwszej kolejności zauważmy, że to, w jakiej relacji żyjemy, nie zawsze jest konsekwencją naszego wyboru. Sytuacje mogą być różne, zaczynając od wdowieństwa (wykluczam w tym przypadku owdowienie, do którego sami aktywnie doprowadziliśmy), przez niepożądany rozwód, a skończywszy na nieznalezieniu właściwej osoby lub, co gorsza, znalezieniu tej jedynej, która jednak okazała się być niechętna lub niedostępna. Jak w piosence Alanis Morissetten „Ironic”:
„To jak spotkanie mężczyzny moich marzeń, a zaraz potem poznanie jego pięknej żony. Czy to nie ironia?”
Poza sytuacją, w której pomimo chęci nie osiągnęliśmy preferowanego stanu, może być coś jeszcze gorszego; mamy taki status relacji, jakiego pragnęliśmy, ale w tym statusie nie jest tak dobrze, jak sobie wyobrażaliśmy wcześniej. Chcieliśmy być w związku, ale po dwóch latach on okazał się ogrem, a ona zołzą; chcieliśmy się rozwieść, ale teraz tego żałujemy; jesteśmy sami, ale źle nam z tym; chcieliśmy być z kotem, ale wąsaty mruk drapie meble i sika obok kuwety.
No ale skoro mamy porównać singli i singielki z żonatymi lub zamężnymi, to musimy się zastanowić, co mogłoby sprawiać, że jedni lub drudzy są szczęśliwsi.
Czy nie zastanowiło was nigdy, że nawet bajki kończą się zwykle „i żyli razem długo i szczęśliwie”? A to jest ten sam moment, kiedy książę dopiero poślubia Kopciuszka. Nikt nie wie, co było potem, a mam wrażenie, że wielu uświadamia sobie, że zabicie smoka jest łatwiejsze niż „że cię nie opuszczę aż do śmierci”.
A przy okazji: czy znacie bajkę, która kończy się: „i żyła sama długo i szczęśliwie”? Posmakujmy tego trochę:
i żyła SAMA długo i szczęśliwie,
żył OSOBNO długo i szczęśliwie.

Choć nie uważam, że bycie singlem jest czymś gorszym niż życie w związku, czuję mały dyskomfort w tym przypadku, a wy? Tak jakby kulturowo uwarunkowany umysł traktował „sam(a) i szczęśliwa” jak oksymoron. Coś jak „prawdziwe kłamstwa”, „chłodna pasja” albo „stanowcze „może””. To przykład tego, jak funkcjonują normy społeczne: nie tylko piętnując pewne wybory, ale też kształtując nasze wyobrażenia na temat tego, co jest konieczne do bycia szczęśliwym.
Wróćmy jednak do sedna. To kto jest szczęśliwszy: osoby żyjące w parach czy single? A jeżeli któraś z tych grup, to dlaczego?
W mowie, w której opowiadał się za legalizacją małżeństw tej samej płci, sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, Anthony Kennedy, napisał:
„Małżeństwo jest odpowiedzią na powszechny strach, że samotna osoba może zawołać, ale nie znajdzie nikogo. Daje nadzieję na przyjaźń, zrozumienie i pewność, że dopóki oboje żyją, będzie ktoś, kto zatroszczy się o drugą osobę.”
Z kolei zajmujący mniej prominentną pozycję niż Kennedy, ale jak sądzę przynajmniej równie inteligentny Artur Andrus, gdy go zapytano:
„Czy to prawda, że jak się bierze ślub w piątek, to jest się nieszczęśliwym całe życie?”, odpowiedział: „Oczywiście – dlaczego piątek ma być wyjątkiem?”
Kawał poezji między paragrafami i wnikliwe obserwacje artystów. Poproszę jednak o konkrety: co na ten temat mówią badania?
Większość badań pokazuje, że osoby żyjące w małżeństwie okazują się być szczęśliwsze niż single i osoby kohabitujące. To samo obserwujemy w przypadku zdrowia, zarówno tego fizycznego, jak i psychicznego.
To jednak nie oznacza, że jak na swojej liście rzeczy do zrobienia odhaczę „wziąć ślub”, to dzięki temu automatycznie stanę się szczęśliwszy. Ślub to w wielu przypadkach koniec wersji demo i początek prawdziwego życia, w którym jest konkretna praca do wykonania. Nie powiem nic odkrywczego: małżeństwo albo mniej formalny związek z drugą osobą w długim okresie nie dadzą nikomu szczęścia, jeżeli nie będą dobre. Liczy się jakość. Konieczna jest praca. Ludzie, którzy oceniają swoje małżeństwo jako złe, okazują się być mniej szczęśliwi niż osoby z wyboru żyjące samotnie.
Tym, co może decydować o szczęściu, w zależności od realizowanego modelu życia, na pewno są normy kulturowe. Przykładowo, badania porównujące 42 kraje ujawniły, że osoby połączone ślubem okazują się być szczęśliwsze niż ci, którzy funkcjonują w konkubinacie. Przy czym różnica ta była stosunkowo duża w krajach kolektywistycznych, a raczej niewielka tam, gdzie dominowała kultura indywidualistyczna. To pokazuje nam efekt norm społecznych, single i osoby w żyjące w związkach nieformalnych mogą być szczęśliwsze tam, gdzie nie ma presji na zawieranie małżeństw i łączenia się w pary.
Idźmy dalej. Ten akapit niech będzie przestrogą dla tych wszystkich facetów, którzy sobie wyobrażają, jacy to by byli boscy, gdyby tylko nie ich żona. Coś w rodzaju „wife is the limit”. Panowie, specjalnie dla was: badania pokazują, że małżeństwo sprzyja szczęściu szczególnie u mężczyzn, podczas gdy płeć singla okazuje się nie mieć znaczenia dla satysfakcji z życia.
Co ciekawe, okazuje się, że bycie singlem przynosi tym większą satysfakcję z życia, im silniej dana osoba kładzie nacisk na wartości post-materialistyczne. Brzmi trochę bufoniasto, ale chodzi o to, że gdy ktoś skupia się bardziej na wyrażaniu siebie, osobistym spełnieniu i dobrym samopoczuciu niż na gromadzeniu dóbr i sukcesie ekonomicznym, to będąc samemu częściej jest szczęśliwy niż osoby w związkach.
Dodatkowo badania wydają się potwierdzać to, co mówił grany przez Clinta Eastwooda Robert Kincaid, singiel z filmu „Bridges of Madison County”. Gdy Francesca (w tej roli Meryl Streep) zarzuciła mu, że żyje sam dla siebie, Kincaid odpowiedział, że „kocha ludzi”. Często zapominamy, że bycie singlem z wyboru nie czyni nikogo odludkiem i antyspołecznym dziwakiem. W książce Singlehood in Europe czytamy, że na szczęście singli pozytywny wpływ mają częste spotkania z przyjaciółmi, rodziną i współpracownikami. (Teraz już rozumiecie, dlaczego niektórzy chętnie przychodziliby do biura nawet w sobotę). Dobrze wpływa też na nich aktywne uczestnictwo w wydarzeniach takich jak koncerty, festiwale czy zjazdy.
A może singlowanie jest fajne, ale tylko kiedy jest się młodym i atrakcyjnym? W Stanach przeprowadzono badanie, którym przez okres 10 lat objęto blisko 3,5 tysiąca singli. Ujawniono, że o ile badani okazali się generalnie zadowoleni z tego, jak im się żyje, to wraz z upływem czasu zarówno satysfakcja z bycia samemu, jak i satysfakcja z życia malały. Spadki dotyczyły przede wszystkim osób starszych, wysoko wykształconych, mężczyzn i gorzej oceniających swoje zdrowie. Ponadto badacze zwrócili uwagę, że związek pomiędzy byciem singlem a zadowoleniem z życia jest dwukierunkowy: oznacza to, że zarówno satysfakcja z bycia samemu wpływa na satysfakcję z życia, jak i odwrotnie — satysfakcja z życia wpływa na to, jak bardzo dana osoba jest zadowolona z bycia samemu.
Pisząc o relacji pomiędzy szczęściem a statusem w związku, nie sposób nie przywołać tego, co naukowcy nazywają „hipotezą selekcji”. Sprowadza się ona do stwierdzenia, że pozytywna relacja pomiędzy stanem cywilnym a dobrostanem jest tylko pozorna i bierze się stąd, że osoby, które już są szczęśliwe, częściej i łatwiej tworzą relacje. Działa tu zasada „ze szczęściem mi do twarzy”. Szczęście czyni mnie atrakcyjnym partnerem dla kogoś innego. To ma sens, bo poza osobami, które kierują się szlachetnymi pobudkami typu: „ja sprawię, że on się zmieni” albo „dzięki mnie ona stanie się szczęśliwa, choć dzisiaj obgryza paznokcie”, większość z nas wybiera na partnerów osoby, które już są szczęśliwe (i zdrowe, i bogate, i ciekawe).

Patrząc na to, co podpowiada nam nauka, skłaniam się do stwierdzenia, że decyzja o życiu w związku lub samotnie nie jest tak ważna dla naszego szczęścia, jak to się nam często wydaje. W obu przypadkach szczęście będzie zależeć od tego, co tak naprawdę robimy. Status cywilny jest mniej istotny. Owszem, badania wskazują, że małżeństwo częściej sprzyja szczęściu, szczególnie u mężczyzn, ale pokazują też, że single — i trochę rzadziej singielki — mogą być równie szczęśliwi, szczególnie gdy cenią wartości postmaterialistyczne i dbają o relacje społeczne. Warto też pamiętać o hipotezie selekcji — małżonkowie częściej są szczęśliwi niż single, bo też osobom szczęśliwym łatwiej wchodzić w związki.
Ostatecznie jednak liczy się to, co kiedyś ciekawie wyraził Pablo Picasso: „Miłość jest jak hiszpańska oberża, każdy je to, co sam przyniósł.
