Szczęśliwe sąsiedztwo część II: więzi i relacje
Czy sąsiedztwo może czynić nas szczęśliwszymi? Badania pokazują, że tak – o ile mamy wokół siebie zieleń, czujemy się bezpieczni a na przeciw mieszka dobry człowiek.

W pierwszej części tego wpisu skupiłem się na roli jaką dla dobrostanu ludzi ma fizyczne środowisko. Pisałem o bliskości natury, odległości od centrum miasta i gęstości zaludnienia. W tej części skupię się na tym, co moim zdaniem jest jeszcze ciekawsze i wydaje się być też ważniejsze. Napiszę o relacjach sąsiedzkich, wspólnocie i poczuciu przynależności.
Gęsto poutykani nie jesteśmy szczęśliwi. Ludzie zamieszkujący mocno zaludnione dzielnice słabo się znają, nie ufają sobie nawzajem, boją się o swoje bezpieczeństwo i nie wiedzą, czy mogliby liczyć na czyjąś pomoc, gdyby była ona potrzebna. Moglibyśmy przejść obok tego bokiem, i za bardzo się tym nie przejmować, gdyby nie fakt, że akurat to jest kluczowe dla naszego dobrostanu i zadowolenia z miejsca zamieszkania. Pamiętacie jeszcze to badanie, które przeprowadzono w norweskim Oslo i greckich Salonikach, a które cytowałem w pierwszej części? Wskazano w nim, że obok różnic między południowcami a mieszkańcami północy są też pewne podobieństwa. Tym, co w obu miastach pozytywnie wiązało się z satysfakcją z sąsiedztwa było: postrzegane bezpieczeństwo i spokój, spójność, albo mówiąc po ludzku więzi; a także: przywiązanie do miejsca i niska gęstość zaludnienia. Człowiek tego właśnie potrzebuje, bez względu na to czy ma w sobie południowy vibe czy chłód fiordów.
To nie pierwsze tego typu badanie. O najsłynniejszym z nich pisałem już wcześniej (zob. tekst i posłuchaj nagrania: Efekt Roseto. Utrata więzi to skuteczny zabójca) dlatego tu tylko krótkie przypomnienie, co kryje się pod terminem „efektu Roseto”. Roseto, to nazwa niewielkiej miejscowości w stanie Pensylwania. Miała ono w sobie coś, co wyróżniało ją spośród tysięcy jej podobnych i nie była to ani krzywa wieża, ani historie o czarownicach. Ta mała włoska społeczność przez dziesięciolecia zadziwiała lekarzy. Na początku lat 60-tych XX wieku odkryto, że mimo niezdrowej diety, palenia papierosów, niestronienia od wina i ciężkiej pracy fizycznej w pobliskich fabrykach, rosetańczycy okazywali się żyć znacznie dłużej niż przeciętni Amerykanie. Kolejne badania przeprowadzane, w tym miejscu z listy potencjalnych przyczyn długowieczności mieszkańców wykluczały nie tylko jedzenie (nie chodziło o dietę śródziemnomorską), ale też geny (imigranci z Sycylii nie mieli nic nadzwyczajnego w swoim DNA). Naukowcy szukali więc dalej. W końcu zwrócili uwagę na rolę, jaką dla zdrowia miały: więzi społeczne, poczucie wspólnoty i brak stresu wynikające z izolacji społecznej. Mieszkańcy Roseto żyli w wielopokoleniowych domach, unikali ostentacyjnego bogactwa, wspólnie świętowali i wzajemnie się wspierali. Badania dowiodły, że ich zdrowie wynikało z poczucia przynależności, stabilności i braku społecznej rywalizacji. Wszystko się skończyło wraz z postępującą urbanizacją i rozpadem tradycyjnych wartości w latach 70. Wśród nowych pokoleń mieszkańców Roseto wskaźniki chorób serca zrównały się ze średnią krajową.
Dziś wskazuje się, że Roseto to miejsce, którego dawni mieszkańcy mogli mieć rację, to nie dieta, ćwiczenia ani unikanie używek były kluczowe dla ich zdrowia, lecz wspólnota, stabilność i poczucie przynależności. Ich historia przypomina, że człowiek nie żyje w izolacji – i że prawdziwe zdrowie to nie tylko kwestia ciała, ale także ducha i relacji międzyludzkich.
No, ale przecież nie chodzi tylko o to by żyć do setki. Potrafię sobie wyobrazić, że długo a przy tym nudno i nieszczęśliwie, to nie jest dla większości z nas pierwszy wybór. Tak się jednak składa, że te dwie rzeczy: długość życia i szczęśliwe życie często idą ze sobą w parze.
Możliwe jest, że szczęście sprawia, że ludzie żyją dłużej, a może też długie życie przyczynia się do szczęścia (w końcu wiemy z badań, że w wielu krajach wiek dojrzały sprzyja zadowoleniu z życia). Może być też jednak tak, że jest jakiś czynnik, który wpływa zarówno na szczęście, jak i na długość życia. Wiele wskazuje na to, że takim jest poczucie bezpieczeństwa. Niemal dwóch na pięciu Polaków uznało, że bezpieczeństwo jest tym, co sprawia, że zamieszkanie w jakieś okolicy przynosi im szczęście. Po prostu wiemy, co jest ważne. Orsolya Lelkes z London School of Economics analizowała dane zebrane dla 30 tysięcy osób z 21 krajów europejskich i oszacowała, że zamieszkiwanie w miejscach, w których nie czujemy się bezpiecznie, zmniejsza o 7% nasze szanse na bycie szczęśliwym.
Rolę relacji z ludźmi dobrze pokazuje choćby ostatni World Happiness Report, w którym można przeczytać, że samo jadanie posiłków z innymi sprzyja naszemu szczęściu. Choć efekt ten jest różny w różnych krajach to najsilniej widać go w Ameryce, Australii i Nowej Zelandii. Obliczono, że gdyby mieszkańcy tych krajów, którzy dotychczas jadali sami zaczęli jadać w towarzystwie innych, efekt jaki ta zmiana miałaby dla ich satysfakcji z życia, równałby się mniej więcej efektowi uzyskanemu dzięki podwojeniu dochodów. Pomyślcie: posiłki z rodziną lub przyjaciółmi osiem lub więcej razy w tygodniu, wpływa na nasze szczęście tak samo jak podwojenie dochodu!
Ojcowie psychologii pozytywnej Martin Seligman i Ed Diener porównywali kiedyś rolę relacji w kształtowaniu naszego dobrostanu do wpływu, jaki na nasze ciała mają jedzenie i termoregulacja. Inni badacze sugerują, że zaangażowanie społeczne może sprzyjać szczęściu mieszkańców, gdyż lepiej radzą sobie oni z zagrożeniami jak np. przestępczość. A przy tym silne wspólnoty szybciej odzyskują siły po złych zdarzeniach takich jak katastrofy naturalne. Zwróćmy uwagę, że to działa też w przeciwnym kierunku. Zarówno pokonywanie zagrożeń, jak i radzenie sobie ze skutkami niekorzystnych zdarzeń to coś, co wzmacnia więzi sąsiedzkie.
Jeżeli rzeczywiście tak jest, to chyba my, współcześni Polacy, nie za często stajemy wobec jednoczących nas zagrożeń i problemów. No bo jakie wnioski można wyciągnąć z wyników badań, które sugerują, że tylko co dziesiąty z nas angażuje się w sprawy wspólnoty, a tylko co piąty z nas uważa, że tym co charakteryzuje okolicę dobrą do mieszkania są relacje sąsiedzkie i wspólnota lokalna. Może zainteresuje Was też fakt, że na rolę sąsiedztwa zwracają uwagę głównie rodzice małych dzieci.
Kiedy mówimy o sąsiedztwie musimy zwrócić uwagę na coś, co w ostatnim czasie mocno się zmienia. Choć bardzo ważne dla budowania wspólnoty są miejsca wspólne; to dziś niebagatelną, coraz częściej potwierdzaną badaniami rolę, odgrywają w tym zakresie media społecznościowe. Korzystanie z nich po to, by być na bieżąco, na temat tego, co dzieje się w okolicy, wzmacnia nasze postrzeganie odporności społecznej. Szczególnie, gdy dzięki socialom otrzymujemy lub oferujemy wsparcie innym. Dla mnie to ma głęboki sens. Wyobrażam sobie, że wielu z nas jest gotowa pomagać, ale nie wie komu i jak. Dlatego nie zaskoczyło mnie, gdy przeczytałem, że korzystanie z mediów społecznościowych przyczynia się do zwiększenia społecznego poczucia sprawstwa, wywołuje i utrwala pozytywne emocje, i aktywizuje nas do szukania wsparcia.
Od jakiegoś czasu ciekawym wątkiem w badaniach związku pomiędzy sąsiedztwem a szczęściem jest kwestia dopasowania osobowościowego ludzi do miejsc. Sugeruje się, że ludzie o danym typie osobowości mają skłonność do wybierania podobnych miejsc do zamieszkania. Badania prowadzone w Stanach sugerują, że ekstrawertycy zwykle zamieszkują środkowy zachód i południe. Neurotycy częściej wybierają północno-wschodnie kresy USA. Jest to o tyle ciekawe, że, jak się uważa, niektóre czynniki środowiskowe wpływają silniej na szczęście ludzi o określonych cechach osobowości, i nie wpływają na innych. Badanie przeprowadzone wśród 56 tysięcy londyńczyków wskazało, że osoby charakteryzujące się dużą otwartością na innych, są szczęśliwsze wtedy, gdy mieszkają wśród podobnych do siebie osób, w miejscach gdzie panuje większa różnorodność etniczna i duża gęstość zaludnienia. Z kolei szczęście ekstrawertyków i osób stabilnych emocjonalnie okazywało się niezależne od miejsca, w którym mieszkali.
Chociaż wielu z nas może uznać, że ważne jest by mieszkać, w miejscu, w którym czujemy się częścią społeczności, przynależymy do grupy, czujemy się dobrze dzięki innym ludziom; to chyba niewielu z nas sama chce uczestniczyć w tworzeniu szczęśliwego sąsiedztwa. Do tego by wspólnota się stworzyła potrzebne są sieci społeczne – musimy mieć coś wspólnego z innymi; to może być problem do rozwiązania, to mogą być zainteresowania albo czteronożna fauna domowa. Badania pokazują, coś co wydaje się oczywiste: aby ludzie mogli się spotykać, muszą mieć gdzie. Tym, co sprzyja dobrym relacjom sąsiedzkim są miejsca pozwalające na interakcje; biblioteki, parki, czy domy kultury. W grupie czynników sprzyjających wspólnotowości jest też kultura i budowanie tożsamości lokalnej. I wiecie co, ja się zgadzam, to wszystko pewnie ma znaczenie, ale wydaje mi się, że jedno zostało pominięte: człowiek, który zacznie, pokieruje, zmotywuje, włoży wysiłek. Widzę to każdego dnia w miejscu, w którym mieszkam. Jest boisko, ale to ktoś kiedyś wpadł na pomysł, że starsi panowie mogą się umawiać i haratać w gałę, a Ktoś inny zorganizował miniolimpiadę dla wszystkich. Jest dom kultury, ale to Ktoś wziął na siebie ciężar prowadzenia teatru amatorskiego, klubu seniora, warsztatów malarskich, chóru. Jest szkoła, ale to Ktoś wpadł na pomysł stworzenia zespołu ludowego albo orkiestry. Jest plac zabaw, ale to Ktoś organizuje tam zjazdy rowerowe, piknik rodzinny, dożynki. Ktoś, piszę z dużej litery, bo to Ktoś jest tym, od kogo wszystko się zaczyna.
Podsumowując: kluczem do szczęśliwego sąsiedztwa są relacje, przestrzeń i inicjatywa. No i jeszcze jeden szczegół – sprzątajcie po psach i nie zostawiajcie śmieci pod klatką, bo wtedy cała teoria bierze w łeb.
