Przemieszczacze, bratwursty i insta-story. Czy podróżowanie pomaga nam być lepszymi i interesującymi ludźmi?

Podróże kształcą, przełamują bariery, rozbudzają ciekawość, czy aby na pewno?

Przemieszczacze, bratwursty i insta-story. Czy podróżowanie pomaga nam być lepszymi i interesującymi ludźmi?
Image by Rani Suarni from Pixabay
- „Lubię podróżować”.

Jeżeli to odpowiedź na pytanie rekrutera o zainteresowania, to brzmi kiepsko. Równie banalnie wygląda w wypowiedzi kandydatki na miss gminy. Nawet gdy było wyciśnięte ze sztucznie uśmiechniętych ust,  gdzieś pomiędzy „będąc miss będę walczyła o pokój na świecie” a „będę pomagała małym kotkom ze schroniska w Koziej Wółce”. Jak zauważa filozofka Agnes Callard w The New Yorker, banalność i kiepskie brzmienie stwierdzenia o miłości do podróży bierze się z pustki informacyjnej tego stwierdzenia. No bo ilu znamy ludzi, którzy nie lubią podróżować? Zdarzają się, a i owszem, zarówno ci, którzy nigdy nie lubili oraz ci, którym się nie chce. Tyle, że ciągle tylko się zdarzają. Znacznie częściej trafiamy na tych, którzy czują się niejako dumni z tego że podróżują oraz tych, którzy wypinają pierś już na etapie planowania wojaży. Jakby sam fakt, że gdzieś pojadą czynił ich interesującymi.

Esej Callard ośmielił mnie by napisać o tym, co od dawna mnie intryguje. Chodzi mi głównie o to, czym dla współczesnych ludzi są podróże? I wcale nie chcę by była to krytyka czyichś wyborów.  Jak sami zobaczycie trochę w tym samoobserwacji, trochę przyglądania się innym. Nieco tęsknoty za czasami minionymi.

A przy tym ciekawy jestem, czy się ze mną zgodzicie.

Mam wrażenie, że jest coś niepokojącego w kierunku zmiany w tym, co zwykliśmy nazywać podróżowaniem. Skupię się na trzech rzeczach: przemieszczaniu, odhaczaniu i bratwurstach.

Zacznijmy od ostatniego.

Die Bratwurst to wysokokalorycznie skwierczące pojęcie, które chodziło za mną od bardzo wielu lat. Wtedy podróżując stopem wzdłuż tureckiej riwiery co rusz, potykałem się o potykacze, po niemiecku zachęcające do konsumpcji bawarskich delikatesów. Jesteś w Turcji, a czujesz się jak w Niemczech, bo zapaczkowani Niemcy dominowali wśród odwiedzających. I choć wydaje się, że celem podróżowania jest po części to by pojechać gdzieś, gdzie jest inaczej niż w codzienności, tam było coś odwrotnego. Niemcy są tam, gdzie są Niemcy. W końcu nie po to fliegen nach Turkei, żeby nie jeść die Wurst, der Knoblauch i nie pić das Bier. Chociaż teraz wpadło mi do głowy, że akurat kebab to coś co Niemiec może zjeść w domu.

Popularność bratwurstów w Bodrum dobrze opisuje spostrzeżenia czynione przez antropologów turystyki; turyści znacznie rzadziej zapożyczają coś od odwiedzanych ludzi, niż odwiedzani ludzie od turystów. Niby to my jedziemy gdzieś by zakosztować zmiany, ale częściej wywołujemy zmianę u innych. W naukach społecznych nosi to nazwę akulturacji antycypującej – ludzie i instytucje w biedniejszych krajach dostosowują się do potrzeb i oczekiwań, jakie w swoich walizkach przywożą relatywnie bogaci turyści. Mniej wyraźnym przykładem antycypacji są wszelkiego rodzaju wydarzenia organizowane dla turystów; pokazy tańców, ludzie zatrudnieni w skansenach i odwiedziny w dawnych wioskach. To nic, że większości tego co przygotowane dla przemieszczaczy ma w sobie tyle autentyczności co Bretanii w fasolce po bretońsku. Ważne by przemieszczacz miał poczucie otarcia się o tradycję, kulturę i odmienność.

Drugi trend, który obserwujemy to odhaczanie. Odhaczający pod powłoką ciała dorosłego ukrywają umysł dziecka, które w dzień po komunii na jednym oddechu wymienia laptop, srebrny medalik i pieniądze w kopercie, które dostało od chrzestnych. (Biedaczysko jeszcze nie wie, że już ich więcej nie zobaczy). Wyjazdy do innych krajów nabrały charakteru osiągnięć. Luwr, Statua Wolności, Taj Mahal, Alhambra – odhaczone. Została jeszcze Krzywa Wieża i Wielki Benek. Zaliczamy. Docierając na miejsce wstukujemy do telefonu pytanie: „co robić w miejscu X?” i odwiedzamy posiadający nagrodę turystyczną szpital dla Orangutanów albo main square bo to było na czele listy Tripadvisor. W Peru śmieją się, że większość turystów zalicza „Gringo Trail”: kilka miejsc odwiedzanych przez wszystkich . Dlaczego tak jest? Bądźmy szczerzy – niewielu interesuje się życiem Inków. Niewielu też liczy na to, że odwiedzenie sprzedających koraliki tubylców na jeziorze Titicaca zmieni ich życie. Choć rzadko przychodzi autorefleksja, wiemy dokładnie, że po opuszczeniu Peru będzie w nas tyle samo zainteresowania Inkami i ich imperium, jak wcześniej. A Inkowie, jak przystało na pokojowo nastawionych ludzi, nie wdzierają się do umysłów. Listy „must-do” i „Gringo Trail” charakteryzują coś więcej niż tylko turystyczną taśmę produkcyjną. Gdy jedziemy zobaczyć coś, co nie jest dla nas szczególnie ważne ani coś, co jak sądzimy, ważnym się nie stanie, to zwykle nie robimy nic poza przemieszczaniem się. To właśnie jest turystyka; podróżowaniem bez ciekawości i otwartości. Samo odwiedzenie interesujących miejsc i gromadzenie ekscytujących doświadczeń nie czyni nas ciekawymi ludźmi. Zgadzam się w tym przypadku z Callard, że takie podróżowanie choć stwarza warunki do tego by doświadczyć zmiany i wzbogacenia z reguły pozostawia nas niezmienionymi.

Mam też wrażenie, że szukając zmiany, wielu z nas oczekuje tego samego. Trudno mieć inne refleksje widząc choćby relacje na FB. Opalanie nad basenem, romantyczne ujęcia przy zachodzie słońca, koniecznie zdjęcie stóp na piasku i kieliszka wina przy kolacji. W tym roku to była Turcja, rok temu Sycylia, dwa lata temu Grecja. Znajdź trzy różnice między zdjęciami.

A potem 1484 obrazki i:

„Chętnie opowiem Wam jak było.
Aha, musicie już iść? Jutro trzeba rano wstać? No dobrze, to może innym razem.”

Potrzeba dzielenia się doświadczeniami, jest, co dla niektórych bywa zaskakujące, większa u turystów niż potencjalnych słuchaczy.

Zwiedzając często ślizgamy się po powierzchni antycypując przyszłe pytanie innych ślizgających się po powierzchni. W Muzeum van Gogha stłoczeni przy Słonecznikach, nie dostrzegamy realistycznych portretów górników. Wiemy, że 99 na 100 naszych znajomych po tym, jak wrócimy z Amsterdamu nie zapyta czy widzieliśmy „Jedzących kartofle”, ale o „Słoneczniki” i „Autoportret z zabandażowanym uchem” już raczej tak. Wyobraźcie sobie zdziwienie, gdybyśmy komuś powiedzieli, że świadomie ominęliśmy otoczone ciżbą dzieło z widokówek i w spokoju oglądaliśmy wczesne szkice Vincenta. Oglądamy to co powinno się zobaczyć. Czy nas to interesuje? Czy umiemy się zachwycić?  A może w nieświadomy sposób swoim zachowaniem odpowiadamy na uwewnętrznione oczekiwania innych?

Przyznaję się, że sam temu ulegam a potem stoję jak ten kołek przez obrazem Kandinsky’ego i zastanawiam się czemu to płótno takie pochlapane. Myślę banalnie: Jak można płacić takie pieniądze za takie coś i czy dzieci w przedszkolu mojej córki nie tworzą podobnych dzieł? No ale będąc w New York nie można przecież nie pójść do muzeum Guggenheima. Toż to wstyd.

W „Poczcie Literackiej” Wisława Szymborska skarżącemu się na brak doświadczeń podróżniczych autorowi, podsuwa myśl, że nieumiejętność odnajdywania w sobie zachwytu w zwykłym polskim miasteczku nie zniknie nagle, gdy udamy się na Capri. Za przemieszczaniem się do innych miejsc kryje się ukryte oczekiwanie klienta: płacę, więc to ma mnie zachwycić. Sądzę, że niezrozumienie, czym są podróże, bierze się ze skupiania na magii obiektu z jednoczesnym niedostrzeganiem roli obserwatora. Żądanie zachwytu to zwyczajne przeoczenie podstawowej wiedzy na temat postrzegania. To jak odbieramy świat zależy od cech tego, czego doświadczamy zmysłami, ale też od tego co tworzy atmosferę miejsca i sytuacji, oraz nas samych, naszych myśli uczuć, oczekiwań. Upał, tłumy, naciągacze, znudzony przewodnik i cyk już wiemy, dlaczego piramida w Gizie jest wśród najbardziej rozczarowujących atrakcji turystycznych na świecie.

Na koniec takie luźne refleksje.

O pewnych grupach przemieszczaczy pisać już mi się po prostu nie chce. Nudne jest pastwienie się nad bojownikami o leżak przy basenie, nietrzeźwiejącymi-all-inclusive, czy „patrz Mariolka tu ryba jest tańsza”.

Ja, a stawiam, że i tym masz podobnie, myślę, że podróżuję, podczas gdy inni oddają się turystyce. To zdrowy, psychologiczny mechanizm ochrony ego. Bratwursty, odhaczanie, „byle na insta” i parawaniarze to oni. Ja doświadczam, okazuję ciekawość, pożądam autentyczności, jestem przygotowany, wiem czego oczekiwać. Tak sądzę. Chyba. Samoocena bywa zawodna.

W końcu ostatnie: stosunkowa łatwość przemieszczania się tworzy w nas złudne poczucie znajomości świata. Wydaje się jednak, że częściej zdarza się nam pogłębiać pustkę niż zmieniać samych siebie. Tylko, że – zauważy ktoś trzeźwo – dlaczego mamy uznawać, że zmiana powinna być efektem podróży? Podróż może być po prostu elementem życia, tak samo jak praca, obowiązki i sąsiedztwo. Może być po prostu przyjemna. Pozwala nam doświadczyć czegoś innego niż codzienność, nawet jeżeli najczęściej będzie to po prostu pluskanie w basenie, wylegiwanie się na plaży i picie drinków z palemką. W porządku – zgadzam się, to jest dobre, przyjemne i potrzebne. Gdzieś jednak jest we mnie ta tęsknota za tym, by droga nas zmieniała.

Kiedy kilka lat  temu z moimi studentami odwiedziliśmy Indie przez większość pobytu byliśmy w organizacjach pozarządowych. Dzięki naszym gospodarzom dotarliśmy do miejsc, w których żyją zwykli ludzie ze swoimi opowieściami. Trędowaci, sieroty, dzieci ze szkoły z internatem. Kobiety przędły liny z kokosów, mężczyźni z błota i piasku wyrabiali cegły. Niepełnosprawni każdego dnia walczyli o godność pracując by nie żebrać. Byliśmy w miejscach, w których mąż musiał 40 kilometrów nieść swoją żonę do lekarza. Trafiliśmy tam, gdzie toczyło się życie, codzienne, dla nich zwyczajne. Kiedy na koniec pojechaliśmy do Agry, Taj Mahal był piękny, ale dominowało przekonanie „jedźmy już stąd”. To była dobra podróż.