Czy self-helpy naprawdę pomagają? Psychologia popularna pod lupą

Od wieków ludzie szukali wskazówek, jak żyć dobrze. Szukaliśmy ich u Buddy, Chrystusa czy Allacha; u Arystotelesa, Marka Aureliusza, Nietzschego i cioci Krystyny. Współcześnie częściej u psychologów, ale też samozwańczych guru, szamanów i autorów typu „mi się wydaje, że…” . I choć część z nas trafia po poradę do terapeuty, większość psychologicznych recept na szczęście pochodzi nie z gabinetów, lecz z książek, podcastów i mediów społecznościowych. Poradniki– self-helpy, takie będę dzisiaj nazywał – to prawdziwy biznes. W samych Stanach Zjednoczonych liczba tytułów poruszających temat tego, jak ulepszyć swoje życie, przekroczyła już 100 tysięcy. A półki księgarskie na całym świecie uginają się od tytułów obiecujących „spokój ducha”, „emocjonalną inteligencję” i „życie w zgodzie ze sobą”.

Szacuje się, że w roku 2024 globalny rynek samorozwoju wart był ponad 48 miliardów dolarów. To jeden z najszybciej rosnących rynków ze średnim wzrostem między 7 a 8 procent rocznie. Jeżeli oczekiwania analityków się potwierdzą to w 2033 roku wartość tego rynku się podwoi. Wzrost napędzają m.in. rosnące zainteresowanie własnym rozwojem, oraz rozwój platform cyfrowych. Swoja rolę odgrywają też self-helpy;  są one najbardziej dostępnym cenowo narzędziem, a ich sprzedaż dodatkowo rośnie dzięki audio i e-bookom.

Ale czy to działa?

Skąd ten fenomen?

Psycholog Starker już w latach 80. zauważył, że popularność self-helpów wynika z czterech prostych czynników:

1. Cena – książka jest znacznie tańsza niż terapia.

2. Dostępność – można ją czytać w dowolnym momencie, nawet o trzeciej nad ranem.

3. Prywatność – nie trzeba „iść do psychologa”, można pracować nad sobą po cichu.

4. Ekscytacja – gdy książka staje się bestsellerem, jej lektura daje poczucie bycia częścią „wtajemniczonego klubu”.

I rzeczywiście, większość hitów z działu psychologia to książki samopomocowe. W badaniu przeprowadzonym w Holandii aż 48 z 57 najlepiej sprzedających się tytułów należało do tego gatunku. Najwięcej z nich dotyczyło rozwoju osobistego, relacji i radzenia sobie ze stresem.

Kto je czyta?

Stereotyp mówi, że po self-help sięgają osoby nieszczęśliwe, zagubione, „poszukujące siebie”. Badania pokazują jednak coś innego. Czytelnicy tego typu książek to zazwyczaj osoby wykształcone, ciekawe świata i raczej zadowolone z życia. Chcą po prostu funkcjonować jeszcze lepiej – być bardziej świadome, spokojne, skuteczne. Można więc powiedzieć, że self-help to nie tyle terapia, co narzędzie samodoskonalenia dla tych, którzy już stoją na nogach, ale chcą pobiec dalej.

Dlaczego psycholodzy bywają sceptyczni

Wielu naukowców patrzy na książki samopomocowe z przymrużeniem oka – nie bez powodu. Wiele z nich oferuje zdezaktualizowane lub błędne porady. Przykłady?

·  „Wyrzuć z siebie złość” – badania pokazują, że to tylko ją utrwala.

·  „Myśl pozytywnie, a wszystko się ułoży” – niestety, zbyt forsowny optymizm może pogłębiać przygnębienie.

·  „Wizualizuj sukces” – skuteczniejsze jest planowanie kroków i przeszkód niż samo marzenie.

Inny problem to brak indywidualnego podejścia. Porada, która pomoże ekstrawertycznemu optymiście, może zaszkodzić introwertycznemu pesymiście. Jak pokazują Norem i Chang (2002), niektórzy radzą sobie lepiej dzięki „defensywnemu pesymizmowi” – czyli realistycznemu przygotowaniu się na trudności – niż dzięki sztucznie nakręconemu optymizmowi.

Co jednak działa

Nie wszystkie self-helpy są bezwartościowe. Badania nad tzw. biblioterapią pokazują, że dobrze napisane książki mogą być skuteczne w leczeniu łagodnej depresji czy lęków – zwłaszcza jeśli są oparte na metodach terapii poznawczo-behawioralnej. W niektórych badaniach efekty czytania takich książek były porównywalne z terapią grupową.

Najlepsze wyniki osiągają jednak osoby zmotywowane i samodzielne, które potrafią korzystać z rad selektywnie – odrzucając to, co nie działa.

Gdy placebo działa

Nie można też lekceważyć czynnika, który w psychoterapii nazywa się „efektem nadziei”. Większość self-helpów, niezależnie od jakości, niesie prosty komunikat: „możesz coś zmienić”. Dla wielu czytelników to wystarczający powód, by spróbować działać inaczej. Jak pisał Starker, nawet jeśli książka nie daje „recepty na szczęście”, to może wzmacniać poczucie sprawstwa i sensu – a to samo w sobie ma dużą wartość.

Pułapki i złudzenia

Problem zaczyna się, gdy autorzy obiecują zbyt wiele: że w tydzień zmienisz osobowość, że „możesz myśleć i czuć, co chcesz”. Takie przesadne obietnice nie tylko łamią etykę zawodową niektórych grup, ale mogą prowadzić do frustracji i poczucia winy („skoro nie jestem szczęśliwy, to moja wina”). Psychologia uczy, że zmiana wymaga wysiłku, czasu i realistycznych oczekiwań – to jest coś, co autorzy self-helpów wolą przemilczeć. No bo jakie są szanse na sprzedanie książki pod tytułem:

„Chcesz być szczęśliwy? Pracuj”

albo”

„Ból. Każda zmiana jest bolesna i wymaga wysiłku.

Łatwiej napisać i sprzedać „Sekret” albo „Trzy proste kroki do szczęścia, które zrobisz przed poranną kawą”.

Klucz tkwi w czytelniku

Jednak jest coś jeszcze, co pokazują badania. Paradoksalnie, może być tak, że to nie treść książki, lecz jakość czytelnika decyduje o skuteczności zawartej w niej porad. Dobry czytelnik – podobnie jak dobry klient terapii – potrafi sam ocenić, które porady działają, a które nie. Można porównać to do przewodnika turystycznego: pokazuje możliwości, ale to ty decydujesz, dokąd pójdziesz. Ciekawe badanie kanadyjskich naukowców pokazuje, że czytanie poradników może wiązać się z różnymi reakcjami stresowymi – zależnie od ich rodzaju. Osoby sięgające po książki nakierowane na rozwój (czyli te „motywujące i pozytywne”) wykazywały większą reaktywność kortyzolu, czyli silniejszą fizjologiczną reakcję na stres. Z kolei ci, którzy preferowali poradniki rozwiązujące problemy, mieli wyższy poziom objawów depresyjnych. Choć to badanie pilotażowe, sugeruje, że nie wszystkie książki o szczęściu działają tak, jak obiecują – a niektóre mogą wręcz wzmacniać stres zamiast go redukować.

A zatem to nie książka ale osoba ją czytająca jest ważna. Po pierwsze osoby korzystające z self-helpów muszą dobrać książkę, która do nich pasuje. Po drugie, fajnie jest wiedzieć, dobrze jest czytać, ale najważniejsze to stosować. Mogę przeczytać setki książek o zdrowym stylu życia siedząc przy tym w fotelu i zajadając się chipsami. Po trzecie, nie można ulec złudzeniu i oczekiwać zbyt wiele. Większość zmian wymaga czasu i wysiłku, gdy jednak oczekiwania są zbyt duże stopniowo narasta w nas frustracja i stres. Po czwarte, nie można zapominać, że jakość poradników jest bardzo zróżnicowana. Na półkach księgarni obok siebie są te oparte na badaniach i te stosujące miłe dla ucha i pobudzające wyobraźnię uproszczenia.

Wniosek

Self-helpy nie są cudownym lekarstwem, ale też nie zawsze bezwartościowym psychobabolem. Mogą inspirować, motywować i czasem realnie pomagać – pod warunkiem, że czytamy je z otwartą głową i zdrowym sceptycyzmem. W epoce, w której każdy może być swoim własnym psychologiem, najważniejszą kompetencją nie jest „pozytywne” lecz krytyczne myślenie.